Wszyscy moi bracia z Zanzibaru

Ustylizowani są na rastafarian, bo wiedzą, że ten image wywołuje u turystów przyjazne skojarzenia. Nie zaznasz spokoju

Pierwszego dnia zatrzymuję się w hotelu Adam-Inn, na jednej z wąskich, brukowanych uliczek, którymi zachwycają się oprowadzane przez przewodnika grupy białych turystów. Wieczór. Jestem zmęczony, od miesiąca włóczę się po krajach Afryki Wschodniej. Marzę o tym, żeby zasnąć, ale szyb w oknach nie ma, a na ulicy gwar. Słońce dawno już zaszło, dawno już minęła 22.00, a tu wciąż jak na bazarze. Mieszkańcy Stone Town rozmawiając ze sobą, krzyczą. Krzyczą w języku suahili. Trudno zatem powiedzieć, czy ten krzyk to kłótnia, sprzeczka, ożywiona dyskusja czy jedynie zwykła codzienna konwersacja.

W każdym razie na wąskich uliczkach Kamiennego Miasta krzyczy się do pierwszej w nocy. Potem mężczyźni (bo tylko oni wieczorami wychodzą na ulice krzyczeć) dosiadają swych vesp (to najpopularniejsza na wyspie marka skutera) i trąbiąc, rozjeżdżają się do domów. Kiedy terkocąca vespa przejedzie niosącym echo tunelem brukowanej uliczki, to ma się wrażenie, że ktoś oddaje serię z karabinu maszynowego. Około drugiej w nocy wreszcie zapada cisza. O piątej nad ranem w mikrofon podłączony do wzmacniacza o mocy 1500 watów zaczyna krzyczeć muezin, obwieszczając, że Allach Akbar (Bóg jest wszechmocny). Krzyczy dziesięć, czasem 15 minut. Potem cisza. Aż do szóstej rano. O szóstej zaczynają krzyczeć dzieci.

Trud codziennej egzystencji nie odbiera młodym mieszkańcom wyspy pogody ducha. Uśmiech niezmiennie gości na ich twarzach.Twój rastamański cień

Mija jeden dzień, a ja mam już tylu przyjaciół i tylu braci, ilu jeszcze nigdy w życiu. Wszyscy moi „bracia” są wystylizowani na rastafarian: długie dredy, koraliki, czapeczki w czerwono-żółto-zielone paski, koszulki z liściem marihuany. Oni wiedzą, że to się dobrze turystom kojarzy.

Rastafarianie to ludzie pogodni, którzy idą przez świat, podśpiewując hymn Boba Marleya: „One Love, One Heart, Let’s get together and feel all right”. Zanzibarscy rastamani wałęsają się po mieście i pod byle pretekstem zaczepiają turystów. „Przepraszam, przyjacielu – słyszymy najczęściej – czy możesz mnie poczęstować papierosem, czy mogę cię o coś zapytać, czy ja ciebie już gdzieś nie widziałem?”.

Jeśli ich nie zignorujesz, jeśli zamienisz z nimi choć jedno zdanie, to natychmiast stajesz się bratem. „My brother, chodź, pokażę ci dom, w którym mieszkał Freddie Mercury”. „Już tam byłem” – odpowiadasz. „Nie szkodzi, my brother, zaprowadzę cię do muzeum i załatwię bilet za pół ceny”. „Też już byłem – mówisz – a wstęp jest bezpłatny”. „Nie szkodzi, my brother, pokażę ci w takim razie…” itd. itp. i tak bez końca.

Od swojego brata już się nie uwolnisz, będzie za tobą chodził krok w krok, opowiadał o wyspie, będzie ci streszczał smutną historię swojego życia i swojej rodziny. Na koniec poprosi o „support”, o kilka tysięcy szylingów na zupę. Jeden z moich braci wałęsał się kiedyś za mną pół dnia, pokazując mi wszystko to, co już wcześniej widziałem. Na koniec wyznał, że ma ciężką odmianę malarii i poprosił, a właściwie zażądał dziesięciu dolarów na specjalne drogie leki, które musi zażywać. Na dowód wyciągnął puste opakowanie po tych lekach. Na odwrotnej stronie przeczytałem nazwę: „Panadol Extra”.

Młodzi, sprawni i silni, lecz nikomu niepotrzebni. Bezrobotni mieszkańcy Zanzibaru włóczą się po plaży lub okupują postkolonialne pomniki Kamiennego Miasta. Słodki śpiew Pavarottiego

Po czterech dniach pobytu na wyspie mam sfotografowane wszystko, co potrzeba, żeby sprzedać kilka fotoreportaży: plaże, goździki, krzewy kawowca, drzewa, na których rośnie kakao, Stone Town, flotylle rybackich łódek i zachody słońca. Marzę tylko o jednym: jak najszybciej stąd wyjechać.

Nic z tego. Nie da się przebukować mojego biletu z Nairobi na Mauritius. Musiałbym koczować w Kenii tydzień. Mam do wyboru powrót drogą morską do Dar es Salaam i kilkudniową podróż autobusami przez całą Tanzanię lub pozostanie na wyspie i czekanie na samolot. Wybieram Zanzibar. Przenoszę się na północ, do małej wioski Matemwe. Wynajmuję bungalow na plaży. W ośrodku nie ma nikogo. W końcu sam.

Mam ze sobą książkę „Afryka południowa i wschodnia – Przewodnik łowców przygód”, wydaną przez National Geographic. Zaczynam czytać tekst o Zanzibarze autorstwa Williama Graya. Ta relacja to opisy cudownych plaż, plantacji przypraw, pełne zachwytu opowieści o spacerach po Stone Town i puenta: „Żal mi się zrobiło, że mój pobyt na Zanzibarze dobiegał końca – pisze autor. – Ta maleńka wysepka ma tak wiele do zaoferowania, że każda wizyta tutaj wydaje się zbyt krótka”.

Gdzie ja jestem? – przemknęło mi w pierwszej chwili przez myśl. Czy ta wyspa, z której uciekł Freddie Mercury i z której ja też chcę jak najszybciej uciec, to ten sam Zanzibar, z którym William Gray żegna się ze łzami w oczach? A może są dwie różne wyspy o tej samej nazwie? Wbrew pozorom łatwo wytłumaczyć tę skrajną różnicę ocen, odczuć i wrażeń. Łatwo wyjaśnić, dlaczego patrzę na Zanzibar zupełnie innymi oczami niż angielski autor National Geographic.

Gray nie ukrywa nawet, że swe przygody łowił, stacjonując w Emerson’s Green Hotel (jednym z najbardziej luksusowych hoteli na wyspie) i że po mieście woził go klimatyzowanym autem licencjonowany przewodnik. „Kiedy siadłem boso na perskich dywanach i poduszkach – pisze łowca przygód – by zjeść wspaniałą kolację złożoną z krabich szczypców, świeżo złowionych ryb i kokosowego ryżu, słodki śpiew Pavarottiego dochodzący z restauracji mieszał się z wołaniem muezinów wzywających wiernych do modlitwy…”.

Młodzi, sprawni i silni, lecz nikomu niepotrzebni. Bezrobotni mieszkańcy Zanzibaru włóczą się po plaży lub okupują postkolonialne pomniki Kamiennego Miasta. Śnieg Kilimandżaro

Jest już 3.30. Z trzech taksówek, które blokują nam drogę, wychodzą kierowcy i trzej moi bracia, którzy z nimi przyjechali. Każdy z moich braci twierdzi, że się ze mną umawiał, że specjalnie wynajął taksówkę, aby odwieźć mnie na lotnisko, że taksówkarz zrywał się w nocy, że przyjechał z daleka, że trzeba mu teraz zapłacić za pusty kurs.

Od kogo moi bracia się dowiedzieli, że wylatuję? Skąd wiedzieli, o której? Skąd wiedzieli, gdzie śpię? Nie mam pojęcia. Mój szofer, ten, z którym się rzeczywiście umawiałem, próbuje z nimi rozmawiać. Prosi, żeby go przepuścili, ale widzę, że to do niczego nie prowadzi, a jeśli prowadzi, to do bójki, bo wszyscy są coraz bardziej agresywni. Jest już 3.45. Teoretycznie za 15 minut zakończy się na lotnisku odprawa. Każdy z moich braci dostaje po 2 tys. szylingów. Życzą mi miłego lotu i zapraszają ponownie na Zanzibar…

Kiedy startujemy, świta. W promieniach wschodzącego słońca wyspa wygląda bajkowo: zieleń palmowych gajów poprzecinana czerwienią laterytowych ścieżek, biała wstęga plaż, błękit oceanu i wyraźnie widoczny pierścień rafy koralowej. W samolocie prawie natychmiast zapadam w drzemkę, z której po godzinie wyrywa mnie głos kapitana płynący z interkomu: „Ladies and Gentleman, zgodnie z planem za pół godziny lądujemy w Nairobi. W stolicy Kenii temperatura wynosi 28 stopni Celsjusza. Ta ośnieżona góra, którą widzą państwo po lewej stronie, to Kilimandżaro”.


Piotr Jaskólski

reklama
Źródło: Wróżka nr 7/2009
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl