Guru z Miasteczka Twin Peaks

W 1995 roku, w wywiadzie dla dziennika „Washington Post”, ujawnił to publicznie. Wyznał, że dzięki medytacji odzyskał wewnętrzny spokój i odnalazł prawdziwą radość życia. Także znajomi dostrzegli, jak bardzo się zmienił. Złagodniał, przestał straszyć współpracowników wybuchami złości i okazywać mniej zdolnym od siebie pogardę.

Zachował te cechy również wtedy, gdy jego filmy „Blue Velvet”, „Dzikość serca”, „Prosta historia”, a przede wszystkim „Miasteczko Twin Peaks” przyniosły mu światową sławę. Nie stał się zmanierowaną gwiazdą, która zadręcza otoczenie swoimi kaprysami. Podczas podróży po świecie nie żąda od organizatorów wyszukanych specjałów kulinarnych czy opłacania apartamentów w pięciogwiazdkowych hotelach. Jeśli nie ma innego wyjścia, zadowala go hamburger. Za to chętnie spotyka się z widzami i dziennikarzami, których zaskakuje bezpośredniością oraz życzliwością.

„Moje trzydziestoletnie doświadczenia z praktyką medytacji transcendentalnej są kluczowe dla mojej działalności w filmie, malarstwie i dla wszelkich innych sfer mojego życia”, napisał w autobiografii. Nie byłby jednak sobą, gdyby wyjaśnił, na czym konkretnie polega wpływ medytacji na twórczość. Ale z rzucanych tu i ówdzie zdań można się niektórych rzeczy domyślać. W jednym z wywiadów mówił, że gdy osiąga trzeci stan świadomości, widzi wszystko jaśniej i ostrzej, w innym porównał swoje odczucia do efektu działania narkotyków, tyle że bez skutków ubocznych. Zawsze miał skłonność do niebezpiecznych gier z wyobraźnią, dzięki medytacji zachowuje nad nimi kontrolę. Czy z doznawanych w jej trakcie wizji czerpie również pomysły do swych pełnych niesamowitości filmów? Wierny zasadzie ujawniania dziesięciu procent tego, co wie, na takie pytania już nie odpowiada.

Przepis na poprawę świata

Po śmierci Maharishiego Lynch stał się najbardziej zaangażowanym krzewicielem jego nauk. W odróżnieniu od wielu samozwańczych proroków nie udaje wschodniego mędrca, nie goli głowy, nie paraduje w egzotycznych szatach. Ale pod wieloma względami przypomina hinduskiego guru, gdyż tak jak on głęboko wierzy, że może zmienić świat na lepszy. W jaki sposób? Poprzez możliwie najszersze upowszechnienie medytacji transcendentalnej. Głosząc swe przesłanie, posługuje się – jak przystało na filmowca – argumentami przemawiającymi do wyobraźni.

reklama

– Gdy wchodzimy do pokoju, w którym niedawno odbyła się kłótnia, wyczuwamy w nim złą energię – mówi podczas swych prelekcji i wielu słuchaczy, odwołując się do własnych doświadczeń, może to potwierdzić. – Zupełnie przeciwne wrażenie odniesiemy po wejściu do pomieszczenia, w którym ktoś wcześniej medytował. Tam poczujemy dobroczynne działanie energii pozytywnej. Lynch porównuje osoby praktykujące regularnie medytację do żarówki, która najpierw rozjaśnia wewnętrznym światłem mroki swojej duszy, a następnie promieniuje nim na innych. Gdyby więc tysiące ludzi w tym samym czasie zaczęły medytować, świat zalałaby fala dobrej energii.

Reżyser nie ogranicza się do głoszenia tej, zdaniem wielu, naiwnej teorii, ale stara się ją urzeczywistnić. Utworzył instytucję o ekscentrycznej nazwie Fundacja Davida Lyncha na rzecz Edukacji i Światowego Pokoju Opartego na Świadomości. Przekazał na nią ponad 400 tys. dolarów, od sponsorów zebrał ponad milion. To spore pieniądze, ale wobec jego zamierzeń zaledwie kropla w morzu potrzeb. Wartość całego przedsięwzięcia szacuje bowiem na siedem miliardów dolarów!

Gdyby je zrealizował, w różnych zakątkach globu powstałyby tak zwane grupy pokoju skupiające „zawodowych medytatorów”, którzy codziennie, o ściśle określonej porze, promieniowaliby pozytywną energią. Nawet osoby bardzo mu życzliwe uważają ten pomysł za dziwactwo, ale Lynch wierzy, że osiągnie cel. Kiedyś brakowało mu środków na wyżywienie rodziny, dziś jest milionerem, dlaczego więc w podobny sposób nie miałaby rozwinąć się fundacja? – pyta retorycznie. Swoją misyjną działalność zaczął jednak w sposób, który z miejsca przysporzył mu armię wrogów. Pierwsze zebrane przez fundację pieniądze przekazał… szkołom na wprowadzenie do programów nauczania medytacji transcendentalnej.

– Gdyby w Stanach Zjednoczonych pojawiło się dziesięć tysięcy medytujących uczniów, przez kraj przetoczyłaby się fala pokoju, harmonii i jedności – wyjaśniał powody swej kontrowersyjnej decyzji. Mówił też o korzyściach, jakie odniosą same dzieci, które dzięki nowej umiejętności uwolnią się od szkolnych stresów i lęków.

Igranie ze świadomością najmłodszych wywołało protesty psychologów, ostro zareagowały Kościoły. Reżyserowi wytknięto sprzeczności między zapewnieniami o dobroczynnym wpływie medytacji na jego osobiste życie a faktycznym przebiegiem tego życia. Rozwodził się trzy razy, nie uwolnił od nałogowego palenia papierosów i picia kawy. Fundamentaliści religijni straszyli, że makabryczne sceny, jakie pojawiają się w jego filmach, są żywcem przeniesione z wizji doznawanych podczas medytacji i chce w ten diaboliczny świat wprowadzać dzieci.

Na niewiele zdały się tłumaczenia, że sam pochodzi z rodziny chrześcijańskiej, bardzo szanuje ludzi religijnych i wierzy, że w każdej religii jest prawda.
– Wszystkie ostatecznie wpływają do jednego oceanu – mówił i pisał.
– Medytacja transcendentalna to jedynie technika, która umożliwia doświadczanie tego oceanu. Sama w sobie nie jest religią, nie jest też przeciwko żadnej religii; nie jest przeciwko niczemu.

W pogoni za wielką rybą

Lynch przekonywał, że pogrążony w modlitwie chrześcijanin czy muzułmanin też w gruncie rzeczy medytuje, że robili to również założyciele wielkich religii, tylko część ich duchowych nauk i doświadczeń zaginęła. Takimi argumentami jedynie utwierdzał przeciwników w niechęci do siebie. Jego plany wzbogacenia edukacji dzieci o naukę medytacji zostały zablokowane, więc skupił się na działalności „pokojowej”. Podczas wizyty w Izraelu przekonywał prezydenta Szymona Peresa, że Żydów i Arabów może pogodzić zbiorowa medytacja, w Brazylii tym samym środkiem chciał zwalczać falę przestępczości. Politycy przez grzeczność słuchali jego wywodów, kiwali potakująco głowami, a po spotkaniach mówili współpracownikom, że niczego z nich nie zrozumieli.

Być może dlatego zdecydował się napisać autobiografię, w której po raz pierwszy uchylił rąbka tajemnicy spowijającej jego życie i twórczość. Wyjaśnił nawet, co mu się wcześniej nie zdarzało, znaczenie dziwnego tytułu swego dzieła. „Pogoń za wielką rybą” to szukanie pomysłu, który pozwoli osiągnąć życiowe cele. W płytkiej wodzie można złowić małe rybki, w głębokiej – olbrzymie i przepiękne. Tą wodą jest nasza świadomość, nasze wewnętrzne, prawdziwe JA.

Nie złowi się w niej jednak niczego, jeśli wcześniej nie zarzuci się przynęty. Jest nią pragnienie dokonania lub wymyślenia czegoś nowego, niepowtarzalnego, wspaniałego. Człowiek, który pragnie i zarzuca przynętę w głębiny swej świadomości, ma szansę na sukces, na znalezienie i złowienie swojej wielkiej ryby. David Lynch jako artysta bez wątpienia ją znalazł. Jako prorok ratujący świat, złowił przede wszystkim siebie. Może jednak właśnie tego chciał najbardziej. Zapanować na własnymi obsesjami, lękami i szalejącą wyobraźnią…


Kazimierz Pytko

Źródło: Wróżka nr 10/2009
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl