Plemnik pod mikroskopem
Przełom w badaniu ludzkiej rozrodczości nadszedł dopiero w XVII wieku. Holenderski przyrodnik Antonie van Leeuwenhoek zbudował z soczewek mikroskop i począł obserwować pod nim różne płyny ustrojowe. Tak oto ludzkie oko (w tym wypadku oko studenta Jana Hamma) w 1678 roku pierwszy raz zobaczyło plemnik.
Leeuwenhoek nie był medykiem z wykształcenia i nie znał łaciny, jednak swoje odkrycie nazwał uczenie animalcules, akuratnie opisał i opublikował, wzbudzając duże zainteresowanie medyków, a także króla Anglii Karola II, który śledził naukowe nowinki. Praktyczny użytek z tego odkrycia zrobił jednak dopiero sto lat później włoski uczony Lazzarro Spallanzani. Spallanzani uczył się w seminarium, jednak porzucił karierę duchownego na rzecz nauki. W wieku ledwie 25 lat został profesorem na uniwersytecie w Pavii.
Poczynił pionierskie badania związane z umiejętnością poruszania się nietoperzy w ciemnościach, ale przede wszystkim zajmowała go kwestia prokreacji. On pierwszy sformułował tezę, że do powstania nowego życia potrzebny jest plemnik i jajeczko, które w stosownym momencie połączą się. Tezę ową poparł doświadczeniem, w którym pobrał od psa nasienie i umieścił w macicy suki. 62 dni później na świat przyszła trójka zdrowych szczeniąt. Od tego czasu coraz więcej naukowców poczęło zajmować się sztucznym zapłodnieniem, stosując je jednak głównie u zwierząt hodowlanych. Bezdzietnym parom trudno było liczyć na pomoc.
Tymczasem zmianie ulegała też rola społeczna kobiety, którą widziano jako strażniczkę domowego ogniska. Posiadanie dzieci, najlepiej wielu, było tu kluczowe. Amerykańska arystokratka Mary Chestnut notowała w pamiętniku, jak ciężko było jej żyć jako osobie zamężnej, lecz bezdzietnej. Narzekała, że teściowa ciągle chwali się swoimi 27(!) wnukami, teść zaś, człowiek z natury życzliwy, nie omieszkał chwalić swej żony, że „nie jest na tym świecie bezużyteczna”.
Co do samych przyczyn bezpłodności to panowało przekonanie, że kobieta jest generalnie istotą kruchą i płochą, której łatwo wyrządzić krzywdę. Lekarz z Harvardu Edward H. Clarke przyczynę bezpłodności widział w… edukacji kobiet, która sprawia, że w świat idą kobiety „o monstrualnych mózgach i słabowitych ciałach”. W średniowieczny niemal sposób rozumował, że kobiece siły witalne nie powinny być kierowane do ich mózgów, lecz organów rozrodczych.
Naprotechnologia (od ang. Natural Procreative Technology – Naturalna Technologia Prokreacji) jest techniką wspomagania płodności wymyśloną w Instytucie Papieża Pawła VI w Omaha w Stanach Zjednoczonych. Jej podstawą jest wykorzystanie tak zwanych modeli płodności Creightona, czyli dokładnej obserwacji sposobu funkcjonowania organizmu kobiety: codzienne badanie śluzu, temperatury i ogólnego samopoczucia. Na tej podstawie lekarz prowadzący próbuje postawić diagnozę przyczyny niepłodności i określić optymalny czas współżycia w celu poczęcia. Przyczynę niepłodności próbuje się wyeliminować za pomocą środków farmakologicznych, hormonalnych lub technikami mikrochirurgicznymi: laparoskopią i chirurgią laserową używanymi często w celu rekonstrukcji układu rozrodczego.
Cały cykl leczenia trwa 24 miesiące, podczas których odbywają się regularne spotkania z lekarzem prowadzącym. Naprotechnologia jest mocno wspierana przez Kościół katolicki jako naturalna metoda leczenia bezpłodności i proponowana jako alternatywa do zapłodnienia in vitro. Wielkim propagatorem tej techniki był papież Jan Paweł II. Przeciwnicy zwracają uwagę, że zajmuje się ona wyłącznie kobiecymi przypadłościami, podczas gdy niepłodność dotyka także mężczyzn. Podają w wątpliwość jej efektywność, wskazują znikomą ilość naukowych publikacji poświęconych tej metodzie. Uznają również, że nie jest ona alternatywą dla in vitro, będącego niejako zabiegiem „ostatniej szansy”. Tymczasem długotrwały cykl naprotechnologii w pewnym sensie „zabiera czas” kobiecie, nie dając pewności poczęcia dziecka.
Cud narodzin od zawsze stanowił dla człowieka wyzwanie intelektualne. Mitologie świata zazwyczaj tłumaczą powstanie człowieka ulepieniem go z gliny, której zapach miał się jakoby kojarzyć z zapachem ludzkiego ciała. Mitologia grecka wprowadza drobną zmianę w recepturze, każąc Prometeuszowi ziemię zmieszać z łzami i iskrami z boskiego rydwanu. Kwestię dalszego rozmnażania omawia a przykładzie bogów. Ci zaś rodzą się, z czego popadnie: a to z morskiej piany (Afrodyta), a to wyskakując z głowy ojca (Atena) i w zasadzie tylko Asklepios został przez Apollina wydobyty z brzucha (martwej) matki.
Co innego grecka filozofia. Z jednej strony dość dokładnie (choć np. nie znając jajników) opisywała ciażę i połóg. Z drugiej zaś była świadoma niezbędności do narodzin aktu seksualnego. Hipokryt i Parmenides uważali, że embrion ludzki powstał w wyniku zmieszania dwóch nasion: męskiego i kobiecego. Pitagoras źródła męskiej spermy upatrywał w mózgu (Diogenes Laertios twierdził, że nasienie męskie jest po prostu kropelką mózgu). Galen uważał, że u kobiety nasieniem tym, odpowiednikiem męskiej spermy, jest płyn, który pojawia się w pochwie. Hipokratycy twierdzili, że do zapłodnienia dochodzi, gdy zatrzymane siłą przyciągającą macicy nasienie nie wypływa przez siedem dni. Koncepcje te głoszono jeszcze w XIII wieku.
Nieco inne zdanie mieli Arystoteles i Demokryt. Według nich akt seksualny to przede wszystkim akt prokreacyjny mężczyzny, rola kobiety zaś została zepchnięta na margines. Wśród zwolenników tej opinii istniało przekonanie, że w męskiej spermie znajdował się miniaturowy człowiek, który podczas aktu seksualnego zostawał wprowadzony w łono kobiety i tam wzrastał. Średniowieczni medycy przestali interesować się rozmnażaniem, kwestie ginekologiczno-położnicze pozostawiając akuszerkom (a przerywanie ciąży – zawodowym trucicielkom). Moraliści zaś głosili, że warunkiem zapłodnienia kobiety jest doświadczenie przyjemności, która towarzyszy ejakulacji. Takie poglądy obowiązywały w Europie jeszcze w XVII wieku. Dopiero w 1827 roku von Baer odkrył i opisał żeńską komórkę jajową.
Stanisław Gieżyński
fot. Pap, Shutterstock.com
dla zalogowanych użytkowników serwisu.