Cud na postoju taksówek

Trzeba słuchać swojego wewnętrznego głosu, inaczej nie dostaniemy od życia nagrody! – uważa Marek Siudym. Aktor, który wierzy w metafizykę i… duchy.

Cud na postoju taksówekMarzenia, które się nagle spełniają, to według ciebie zwykły przypadek czy już metafizyka?
Przypadków nie ma. Stawiałbym na metafizykę. W moim życiu zdarzało się tak wiele razy. Jeśli czegoś bardzo chciałem, o czymś marzyłem – prędzej czy później to dostawałem. Ale zwykle zupełnie nieoczekiwanie, jakby mimochodem.

Tak jak wyjazd do Argentyny?
Właśnie. Był rok 1986. Od trzech lat pracowałem jako taksówkarz. W zawodzie aktora akurat nie było dla mnie roboty. Jednak musiałem w końcu oddać koncesję, bo rozpadał mi się samochód. Nie dorobiłem się w tym fachu. Pamiętam, był czerwiec. Cudownie, ciepło. A ja miałem do załatwienia na mieście mnóstwo spraw. I kiedy przyjechałem na Nowy Świat, złożyłem w zrzeszeniu rezygnację i wyszedłem na słoneczną ulicę, pomyślałem: „Mam to gdzieś, nic nie załatwiam. Teraz pochodzę sobie po mieście, bo lubię”. Zdecydowałem o tym nagle, tak jak w dzieciństwie, kiedy przychodził impuls: „Co ja właściwie będę się martwić tą szkołą, skoro mogę do niej nie pójść?”.

Poszedłeś na wagary?
Tak. I na tych wagarach spotkałem mojego profesora ze szkoły teatralnej, Wojciecha Siemiona. Zawsze się lubiliśmy. Spytał, co u mnie, więc mu opowiedziałem. A na to on: „Nie chciałbyś trochę pograć w Starej Prochowni? Witkacego?”. Jasne, że chciałem! „Jest szansa, że pojedziemy do Argentyny, jak uda się załatwić fundusze i wizy”, dorzucił. Podałem mu telefon do mojego sąsiada (bo był przecież rok 1986!). Półtora miesiąca później siedziałem już w samolocie do Buenos Aires.

reklama

Ale gdzie ta metafizyka? W końcu aktorzy jeździli po świecie nawet w czasach głębokiej komuny.
Tak, tylko że ja wtedy od kilku lat nie grałem. Gdybym nie posłuchał wewnętrznego głosu i nie poszedł na spacer, tylko przykładnie załatwiał sprawy, to nie dostałbym od życia nagrody. Przecież Siemion nie szukałby mnie na postoju taksówek!

Co masz na myśli, mówiąc: nagroda?
Całą tę moją przygodę z Argentyną. Bo dla mnie nie był to zwyczajny wyjazd. Od młodości zaczytywałem się literaturą iberoamerykańską. To było moje marzenie: pojechać tam, poczuć klimat i zapach, przejść ulicami, którymi chodzili bohaterowie Cortázara, Sabato. Wiedziałem jednak, że realnie nigdy nie będzie mnie na to stać. Aż tu nagle, z dnia na dzień, stało się to faktem.

W dodatku dwa lata później znowu tam przyjechaliśmy. Tym razem z „Tunelem” Ernesto Sabato. To mój ukochany pisarz. Znałem wszystkie jego ksiażki, fascynowały mnie kobiety, które opisywał. Spektakl przyjęto owacyjnie, Sabato chciał nas poznać. Zadawałem mu dociekliwe pytania, nawiązała się między nami nić przyjaźni. I pewnie dlatego zaprosił mnie na spotkanie. Miało być krótkie, 40-minutowe.

Zrobiły się z tego cztery godziny. Byłem oszołomiony. Wielki pisarz gości mnie w domu i pokazuje pokój, w którym pracuje, pracownię malarską, a na-wet obrazy, których jeszcze nie ukończył. Bo Sabato zaczął malować w wieku 70 lat, a dwa lata później miał już wystawę w Paryżu.

A ulice, place i kawiarnie okazały się takie, jak w książkach Sabato?
Takie same. Po Buenos obwiozła mnie wieloletnia przyjaciółka Sabato, jego muza i pierwowzór wszystkich kobiecych bohaterek jego książek. Pamiętam, że w tym dniu padał deszcz, jeździliśmy po mieście, a ona pokazywała mi: to okno, ta kawiarnia, ten plac. Byłem zauroczony. I czułem się tak, jakby to było moje miasto, jakbym od dawna tam mieszkał. Udało mi się nawet przemierzyć je konno, jadąc między samochodami. To też było niezwykłe, bo koniarze, którzy oferują turystom przejażdżki za miastem w parku eukaliptusowym, nigdy na to nie pozwalali. Nie mam pojęcia, dlaczego zgodzili się, żebym to zrobił. (śmiech)

Wierzysz w świat, którego nie widać?
Wierzę, że istnieją rzeczy i zjawiska, które nie mieszczą się w ramach racjonalnego myślenia. Kilka lat temu kupiłem na Mazurach stary dom. Zaniedbany, zapuszczony, zamiast podłogi było klepisko… Czułem w tym domu złą energię. Całe pokolenia rodziły się tam i umierały w biedzie. Dom pewnie widział niejedno. I ja to poczułem, kiedy tam wszedłem. Ale z drugiej strony – zafascynował mnie. Prawie na pustkowiu, wszędzie daleko. Tylko las blisko. Mimo wszystko zdecydowałem się: kupuję. Ale poprosiłem znajomego bioenergoterapeutę, który jednocześnie zajmuje się czyszczeniem domów i przestrzeni od zagubionych energii i bytów astralnych, aby przyjechał tam ze mną i sprawdził, czy mam rację.

Miałeś?
Tak, jak najbardziej. Bogdan, jak tylko wszedł, poczuł, że musi solidnie popracować. Powiedział mi, że odprawi pewien rytuał, że później będą się działy w domu dziwne rzeczy, ale nie należy się ich bać.

Na czym polegał ten rytuał?
Na paleniu specjalnych świec. Cienkich, białych, podobnych do tych, jakich używają w cerkwiach. Podczas tego obrzędu, choć okna były zamknięte, płomienie świec niemal się położyły, tak jakby dmuchnął na nie wiatr. A potem ktoś mocno uderzył do drzwi. Wybiegłem, obszedłem dom – nikogo nie było. Potem słyszałem skrobanie w meble, jakieś stukanie. Po jakimś czasie wszystko ucichło, dom stał się przyjazny.

W co jeszcze wierzysz, oprócz świata, którego nie widać?
W człowieka, jego siłę. I w to, co w sobie nosimy. Nie powinniśmy za wszelką cenę zmieniać swojego wnętrza,  realizować oczekiwań innych, jeśli nie są spójne z tym, co czujemy. Żeby być szczęśliwym, trzeba nauczyć się słuchać siebie.


Sonia Ross
Fot. Tomasz Barański/
Reporter/ East News

Źródło: Wróżka nr 4/2011
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl