Niech będzie Letycja


Najpierw nie umiał jeść sam. Odkąd pamiętał, zawsze jadł w grupie, mając kogoś po lewej i prawej stronie. A teraz nikogo nie było. Próbował chodzić do baru i siadać obok któregoś z gości, wtedy łyżka sama trafiała do ust. Ale w barze było drogo. Gmina podarowała mu stary telewizor. Włączał go przy śniadaniu i wtedy ludzie z ekranu jedli razem z nim.

Zobaczył w gazecie ogłoszenie o pracy. Udało się. Rano pracował w hipermarkecie w zielonym ubraniu. Wysoki, z miłą twarzą, już nie kulał. Doradzał klientom, do czego służy ta farba, a do czego inna. Byli zadowoleni i zawsze mu dziękowali. Po pracy zabierał się do książek. Trafił na kulturoznawstwo czy coś równie niepraktycznego. Nie szkodzi. Jak okrzepnie, pójdzie na politechnikę, on, syn inżyniera.

Zadzwonił Marek z Konstancina. Zaprosił go na urodziny. Dawno się nie widzieli. Wyszedł już z depresji i widzi przed sobą perspektywy. Chciałby wiedzieć, co słychać u kolegi ze szpitala.

Remo nigdy nie widział takiego domu. Ani ogrodu wielkiego jak park. Łazienka była wielkości szkolnej klasy, biała jak śnieg, bez cienia grzyba. Z bardzo wysokim sufitem. Czy bogaci muszą budować sobie tak groźne sufity? Na dole odbywały się tańce, kręciły się umalowane dziewczyny w zb­yt krótkich spódnicach.

– Nie, nie umiem tańczyć – odmówił jakiejś drobnej, chudej, bez piersi.
– Nie szkodzi – odpowiedziała. Nie była chyba gościem. Raz po raz znikała w kuchni, a potem wracała z naręczem talerzy. Zabierze go na górę. Widać stamtąd las i łunę świateł nad miastem...
– Tam też są takie straszne sufity?
– Nigdy dotąd nie miałeś dziewczyny? – Zaśmiała się. – Wyobraź sobie, że to mój dom. Gospodyni usługuje mnie, a nie ja jej. A ty jesteś ogrodnikiem w ich ogrodzie. I tak będzie. Będę panią w Lichtensteinie...

Masz przyjść – powiedziała dziewczyna. – Bo wyrzucę dziecko przez okno.. Szpital już wie, że ją odbierzesz. Jeśli nie, włożę jej głowę do sedesu. Nienawidzę jej. Zabierz ją i komuś daj. Otwiera się przede mną wspaniałe życie. Bilet już mam w kieszeni. Cześć.

W szpitalu zdziwili się, że ojciec nie ma wyprawki. Taki młody, czy poradzi sobie z małą w domu? Trzeba by zmienić dziecku imię. Na Lena na przykład. Ta jej wredna matka znikła nagle ze szpitala i nawet policja nie wie, gdzie jest. Dobrze, że ojciec się pojawił. Choć jakby chciał oddać dziewczynkę do adopcji, tu jest kolejka chętnych. Policja, gdyby chciała, to by ją znalazła, pomyślał. Tak szukali jak mojej matki.

– Nie – oświadczył – to moje dziecko. Nie oddam. Moje, nie moje, ale nie. Niech będzie Letycja. Letka. Nie chcę żadnej Leny.

W domu mała płakała coraz głośniej. Rano miał iść do pracy. W panice zadzwonił do Marka. Czy kobieta, która mu na co dzień pomaga, Bona, jak Marek mówił, mogłaby wyjaśnić, co on ma zrobić z tą małą? – Każę jej do ciebie przyjechać – powiedział Marek. – Coś takiego, nagle masz dziecko. Bo ja nigdy...

reklama


Bona opłacana przez rodzinę Marka przyjeżdżała do Lety co rano. Po południu dyżur przejmował Remo. Nabierał wprawy w pudrach, smoczkach, pampersach,podgrzewaczach. Coraz lepiej mu szło. – Skończysz studia, to zwrócisz mi pieniądze za bonę – mówił Marek.

Po roku Remo zobaczył na Facebooku zdjęcie: dziewczyna i piekarz z Lichtensteinu. Na palcu obrączka, więc pewnie żona. Drobna, chuda jak deska, mysia twarz. Ona czy nie ona? Jeśli ona, niech mu pomoże. Niech przyśle bodaj na pampersy. Remo nawet nie wiedział, jak ta dziewczyna ma na imię. Ale w dokumentach szpitalnych z pewnością są wszystkie dane.
– Jak się nazywa matka Lety?
– Ochrona danych – oznajmiła urzędniczka w szpitalu. – Jest pan mężem tej pani? Nie? Więc żadnych informacji nie udzielamy.

Bona wymówiła pracę. Brakowało jej sił na tak małe dziecko. Niech sobie Remo poszuka dziewczyny. Może w domu samotnej matki znajdzie się chętna. Też z małym dzieckiem. Razem byłoby im raźniej.

Zadzwonił do takiego domu. Zakonnica się ucieszyła. Może chciałby poznać Judytę? Ona nie ma gdzie pójść. Wychowała się w domu dziecka. One prędzej czy później zostawiają dzieci albo wloką je do domu, w którym same się wychowały. Jeśli Judycie ktoś nie poda ręki, zmarnuje się, a dziecko pewnie też. Jest miła i ładna.

Ładna nie była. Miała białą twarz i rozbiegane oczy. Po alkoholikach, pomyślał. Widać to na pierwszy rzut oka. Powiedziała, że musi obejrzeć jego kawalerkę. A po kawalerce ma być seks. Bo nie wiadomo, czy im wyjdzie w łóżku. No i czy on pije? Nie pije? To dziwne. Wszyscy piją. I czy utrzyma ją i dwoje dzieci. Bo musi utrzymać. To do jutra. Zamówi taksówkę na jego koszt i przyjedzie z córką, z Vanessą.

Musiał wracać do Letki, bo Bona pewnie siedziała jak na rozżarzonych węglach. Na dworcu sięgnął do kieszeni, żeby zapłacić za bilet. Nie było w niej portfela. W mieszkaniu pachniało mlekiem. Bona karmiła małą. – Masz dwa tygodnie – przypomniała.

Postanowił, że odda córkę do adopcji. Ale musi się na to zgodzić matka. Ta w Lichtensteinie. Ale może to nie ona, ktoś zupełnie inny. Zaniesie małą do domu dziecka i powie, że jej nie chce. Nie ma wyjścia. Na Facebooku dał ogłoszenie: „Szukam matki dla mego dziecka. Nie radzę sobie sam. Zostań moją żoną, nieznana dziewczyno".

Poszedł zobaczyć ten dom. Był to stary piękny budynek. Na długo przed wojną oddawano tu podrzutki, przeważnie dzieci służących. Umierały jedno po drugim, wcale nie z powodu zaniedbania. Do karmienia angażowano kobiety, które miały mleko w piersiach, bo karmiły własne. Podrzutków nie należało jednak brać na ręce, żeby się nie rozwydrzyły. Dziewczęta zostawały służącymi, a chłopcy szli do terminu, nie było miejsca na żadne czułości.

Spojrzał w górę. Zobaczył wysoki sufit. Biały, daleki, śmiertelny. To dlatego tak umierały. Poczuł dawny lęk. Wypadł na korytarz. Zaczął biec prosto do tramwaju. W tramwaju ktoś go potrącił. Skądś znał tę dziewczynę. Włosy o mysim kolorze, chuda, płaska jak deska. Podała mu rękę. Poznał palce jak patyczki.
– Nie pamiętasz – domyśliła się dziewczyna. – Znamy się z Konstancina.
Może zaprosić ją na kawę, pomyślał.
– Jak noga? W porządku? Widzę, że nie utykasz. Nic dziwnego. Tam są świetni chirurdzy. Ja już pracuję w szpitalu, tak jak chciałam.
– Jak masz na imię?
– Letycja.
– Kto dał ci takie imię?! – krzyknął.
– Mama dała, po babci. Co cię tak dziwi? Teraz w tramwaju od razu wiedziałam, że to ty. Ciemne wielkie oczy, piękne zęby, przystojny jesteś. Już wtedy to dostrzegłam.
– Mam córkę – powiedział.
– Wiem, przeczytałam w internecie. Najpierw zobaczę, jaką masz kawalerkę.

Barbara Pietkiewicz
fot. shutterstock

Źródło: Wróżka nr 11/2014
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

Promocja wróżka