L. M. Montgomery – dwa światy

Drwal analfabeta

Skromna nauczycielka ze szkółki niedzielnej w najśmielszych snach nie przeczuwała, że jej powieść stanie się światowym bestsellerem. Pięciu wydawców odrzuciło rękopis, szósty zaryzykował wydanie książki w niewielkim nakładzie.
– Zdaję sobie sprawę, że nigdy nie będę wielką pisarką – zwierzała się przyjaciołom. – Ale mam ambicję zostania dobrym rzemieślnikiem, który zasłuży na szacunek zwykłych ludzi.

Dokładnie tak się stało. Maud otrzymywała listy od zachwyconych czytelników z Japonii, Australii, nawet z krajów muzułmańskich. Dziwiła się tej popularności, a wydawcy zacierali ręce i natychmiast zaczęli ją namawiać do pisania następnych tomów. Dziennikarze obwołali L.M. Montgomery najsłynniejszą kobietą Ameryki Północnej i zasypywali pytaniami. Szczególnie zaś interesował ich jej stosunek do sufrażystek, jak wówczas nazywano feministki. Maud była nieśmiała i niechętnie wypowiadała się publicznie. Czasem jednak nie dawało się tego uniknąć. Wyjaśniała więc, że „wiele kobiet najlepiej czuje się w domu, a wielu mężczyzn poza nim, ale zdarzają się sytuacje odwrotne. Dlatego niczego nie należy narzucać i każdy powinien robić to, do czego czuje się powołany”.

W tych czasach kobiety nie miały jeszcze praw wyborczych, a sufrażystki walczyły o ich przyznanie. Pisarka postanowiła je poprzeć i parę razy pozwoliła sobie nawet na złośliwe komentarze. Oświadczyła na przykład, że nie godzi się z sytuacją, gdy o sprawach kraju może decydować drwal analfabeta, który z trudem odróżnia lewą rękę od prawej, a nie ma prawa głosować wykształcona, inteligentna kobieta. „W czym ja jestem gorsza od niego?” – pytała retorycznie.
Wkrótce musiała jednak bardziej powściągnąć język. W 1911 roku – trzy lata po sukcesie „Ani z Zielonego Wzgórza” – L.M. Montgomery wyszła za mąż i została... panią pastorową!

Ewan Macdonald upatrzył ją sobie dużo wcześniej. Przesiadywał na ławce przed szkółką, w której pracowała, zagadywał, komplementował i wreszcie poprosił o rękę. Gdy wypowiedziała sakramentalne „tak”, miała 37 lat. On był o cztery lata starszy. Pobrali się bardziej z rozsądku niż z miłości. Maud niespecjalnie to ukrywała, pisząc do przyjaciół, że „miłość trzeba traktować jak każdą inną reakcję psychiczną, a jeśli małżonkowie nie różnią się zbytnio pod względem wieku i pochodzenia, mogą żyć szczęśliwie nawet wtedy, gdy nie ma między nimi wielkiego, romantycznego uczucia”. W podróż poślubną wybrali się do kraju przodków – Anglii i Szkocji. Była to jej jedyna wyprawa za granicę. Po powrocie Maud przeprowadziła się na plebanię w wiosce Leaksdale. Urodziła dwóch synów, trzeci przyszedł na świat martwy.

reklama

Jak ukarać kobietę

Z obowiązków żony pastora pisarka wywiązywała się wzorowo. Co niedzielę uczestniczyła w odprawianych przez męża nabożeństwach, wysłuchiwała jego kazań i zapraszała parafian na tradycyjne „herbatki”. Nigdy nie okazała, że nie ze wszystkim, co mówił z ambony, się zgadza. Uchodziła za pełną wigoru i humoru duszę towarzystwa. Podziwiano jej zdolności kulinarne i zachwycano się koronkami, które robiła z takim talentem, że zdobywała pierwsze nagrody na krajowych wystawach rękodzieła. A kiedy goście się rozchodzili, siadała nad pamiętnikiem i pisała: „Kobiety, które bogowie chcą pokarać, zostają żonami pastorów”. Nie znosiła przyjęć. Drażniła ją świętoszkowatość ludzi, którzy „nie podążają śladami Chrystusa, lecz kaznodziejów”, i nawet nie próbują przemyśleć tego, co duchowni do nich mówią. „Niczego sami nie dokonali, o niczym nie wiedzą – pisała w swym pamiętniku – ale gotowi są wykląć każdego, kto tylko wyrazi wątpliwość, że to wąż skusił człowieka do grzechu”.

A ona takich wątpliwości miała mnóstwo. Wciąż intrygowały ją pośmiertne losy ludzkiej duszy. Myślała o tym, czytała i w końcu opowiedziała się za wiarą w reinkarnację. Swymi przemyśleniami cały czas dzieliła się z dwójką przyjaciół. Pisała, że „kiedy umiera ciało, nieśmiertelna dusza łączy się z wypełniającym wszechświat światłem życia, uwalnia od doświadczeń poprzedniej egzystencji i czeka na kolejną szansę. A kiedy ją otrzymuje, znajduje nowe wcielenie”. Taka wędrówka była według niej czymś wspanialszym niż trwanie w niebie, gdzie nie dzieje się nic.

Nie wiadomo, czy o swych duchowych rozterkach Maud rozmawiała z mężem. Wydaje się to jednak mało prawdopodobne, gdyż pastor Macdonald, którego czasem też nachodziło zwątpienie, widział w tym przejaw działalności szatana i pogrążał się w lęku przed wiecznym potępieniem. Ten strach zresztą w pewnej chwili przerodził się w obsesję, która wymagała pomocy psychiatrów.

Do następnego wcielenia

Na Maud spadły kolejne obowiązki. Poza prowadzeniem domu, organizowaniem życia parafii i wychowywaniem synów musiała teraz zająć się opieką nad mężem. Mimo to znajdowała czas na pisanie. Tak jak w dzieciństwie wstawała przed świtem i tworzyła kolejne książki. Nie sypiała więcej niż 5-6 godzin dziennie. Jednak nawet w najbardziej intymnych wyznaniach nie użalała się nad sobą. Co najwyżej pocieszała myślą, że w następnym wcieleniu będzie lżej. Godziła się z losem i nie chciała zmieniać świata.

„Po co walczyć z kołtuństwem? – zapisała w dzienniku. – Ludzie nigdy się nie zmienią, byli tacy za faraonów i będą w roku 2000”. Czasem jednak nie wytrzymywała. Na przykład wtedy, gdy usłyszała od syna, że na pytanie: „Po co Bóg stworzył świat?” nauczycielka odpowiedziała wykutą bezmyślnie formułką: „Drogie dzieci, to oczywiste. Uczynił to dla własnej chwały”.
– Chce pani powiedzieć, że Bóg jest tak próżny? – wypaliła.

Wieść o tym natychmiast rozeszła się po wsi, wywołując podejrzenia, że żona pastora jest wolnomyślicielką. Faktycznie nią była, lecz tylko we własnym, duchowym świecie. W tym realnym nie chciała zrażać do siebie nikogo. Dlatego na wszelki wypadek nie wdawała się już w dyskusje światopoglądowe. Maud wierzyła w naukę, lecz niekoniecznie w boskość. Powątpiewała nawet w najważniejszy religijny dogmat i dopuszczała myśl, że Jezus był tylko człowiekiem. Ale nie miało to wpływu na jej życie i poglądy moralne. „Najważniejsze, że Chrystus przyniósł przesłanie o wolności i sile ludzkiego ducha, że rozkuł kajdany, w które zakuta była ludzka myśl, i szerzył na świecie dobro” – podsumowała swoje przemyślenia. 

Pozostała im wierna do końca. Dopóki starczało sił, wywiązywała się z obowiązków wobec rodziny, parafii i czytelników czekających na nowe książki. Nie bała się śmierci, nie wierzyła w piekło: „To teologowie zrobili wszystko, by wzbudzać w nas przerażenie i strach. Gdybyśmy słuchali głosu Natury, bylibyśmy szczęśliwi. Bo ona najlepiej wie, że śmierć to po prostu sen, po którym przychodzi przebudzenie w lepszym świecie, a w najgorszym razie bezsenne, nieskończone trwanie”.

Lucy Maud Montgomery wsłuchiwała się w ten głos. Od dzieciństwa do ostatnich dni życia zachwycała się pięknem przyrody. Ten zachwyt porównywała do modlitwy i potrafiła go przenieść na karty książek. Zmarła w wieku 68 lat. Zgodnie z ostatnią wolą została pochowana na swej ukochanej, rodzinnej wyspie, wśród zielonych wzgórz.


Kazimierz Pytko
Tekst na postawie książki Mollie Gillen „The Wheel of things”.

Źródło: Wróżka nr 5/2008
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl