Zasłużyć na miłość

Urodziła się w czepku. Położna zdjęła delikatnie błonkę z główki niemowlęcia i rozłożyła na kawałku gazety. Była to okładka tygodnika "Przyjaciółka" z wizerunkiem łódzkiej włókniarki. - Może dlatego ukończyłam technikum włókiennicze - śmieje się dziś Elżbieta Garczyńska - chociaż zawsze chciałam być pielęgniarką.

Zasłużyć na miłośćLos jednak zdecydował, że zajęła się handlem odzieżą. - To przecież wiąże się jakoś z włókniarstwem - tłumaczy.
Teraz są to eleganckie stroje firmy Roccobarocco i Ungaro w wytwornym butiku "E. Garczyńska, nr 216", w nie mniej wytwornym budynku Reform Plaza w Warszawie. Żeby kobieta wyszła stąd w pełni zadowolona, Elżbieta proponuje też wizytę w jej gabinecie piękności, nieopodal butiku.
- A więc sprawdza się przysłowie, że w czepku urodzona to szczęściara - mówię. - Niczego ci nie brakuje, masz też piękny dom, wspaniałą rodzinę...
- Mam przede wszystkim szczęście do ludzi - przerywa mi Elżbieta. - Opatrzność zawsze stawia na mojej drodze życzliwe osoby. Ale na innych polach mnie nie rozpieszczała. Za tym, co tu widzisz, kryją się łzy, tytaniczna praca, stres, wyrzeczenia i walka z przeciwnościami.

Dzieciństwo miała smutne. Mama oddała ją na wychowanie do babci, na głęboką wieś pod Otwockiem, gdzie za potrzebą chodziło się do wygódki, a wieczory rozjaśniało lampą naftową. - To był wtedy drugi koniec świata, bo mieszkaliśmy w Kłodzku, w doskonałych warunkach. Ty wiesz, jak ja płakałam, jak tęskniłam? - głos Eli łamie się. - Babcia mnie kochała, ale przecież nie mogła zastąpić matki. Wieczorami czytała mi bajki i wiersze klasyków.

W dzień musiałam pracować. Rozpalałam ogień pod piecem, do stojącego na blacie sagana wrzucałam kartofle na karmę dla zwierząt. Miały się ugotować, zanim babcia wróci w południe z pola. Pracowałam też z nią w polu. Robiłam to z wielką ochotą. A wiesz dlaczego? Bo babcia mnie wtedy chwaliła, że taka jestem pracowita i dobra. A ja tego bardzo potrzebowałam. Chciałam zasłużyć na jej miłość. To pozostało mi na długie lata - zasłużyć na miłość! Wtedy myślałam, że mama mnie odrzuciła, że mnie nie kocha. A ona nie miała innego wyjścia. To zrozumiałam wiele lat później.

Ojciec Elżbiety, oficer wojska polskiego, pełnił na Dolnym Śląsku (Kłodzko, Wrocław, Dzierżoniów) ważne funkcje. Były lata 50., wiele spraw załatwiało się "przez bufet". Osłabiony psychicznie przez przeżycia wojenne na Syberii popadł w alkoholizm. Stracił pracę, wygodne mieszkanie. Stoczył się. Matka musiała zarobić w restauracyjnym bufecie na nich dwoje i trójkę dzieci. Właśnie dlatego najmłodszą Elę oddała pod opiekę babce.

reklama

Elżbieta wróciła do domu (wtedy już do Dzierżoniowa) dopiero po 4 latach, kiedy trzeba było iść do szkoły. Zamiast miłości i ciepła znalazła twarde życie u boku ojca alkoholika i zapracowanej matki. Brat i siostra wynieśli się na swoje, a na nią spadły wszelkie obowiązki domowe i użeranie się z wiecznie pijanym tatą.
- Matka nie chciała go porzucić. Twierdziła, że tego nie zrobi, bo zbyt wiele wycierpiał podczas wojny - wspomina. - Nie miała też głowy, by mnie pochwalić czy przytulić, wiecznie niedospana, wykończona awanturami ojca i wyczerpującą pracą.

Na każde wakacje Elżbieta wracała z wielkim sentymentem do babci, pod Otwock. - Ona nauczyła mnie, że żyjemy po to, by pracować od rana do wieczora. I potrafiła wspaniale zmotywować do pracy. Nie krzykiem i groźbą, a pochwałą, przytuleniem, pogłaskaniem, dobrym słowem. To jej zawdzięczam tę wolę walki, hart ducha i nieugiętość. Ale i łagodność, kiedy trzeba.
Starsza pani kładła dorastającej panience do głowy, jaką to powinna być w przyszłości żoną.
- Taką, że jeśli mąż pójdzie do kochanki, to i tak do ciebie wróci, mawiała. Miałam mu dobrze gotować, we wszystkim dogadzać i pobłażać. "A dzieci się nie wychowuje biciem, tylko miłością" - dodawała zawsze na koniec.

Miała 20 lat, kiedy wyszła za mąż. Przeniosła się do Józefowa pod Warszawę, urodziła syna.
- Przez 25 lat przestrzegałam zasad wpojonych mi przez babcię. To zaprocentowało wprawdzie tym, że syna wychowałam na prawego człowieka, ale z drugiej strony, przez te wszystkie lata pracowałam, by zasłużyć na miłość męża. Starałam się być nieskazitelna, by ode mnie nie odszedł. Liczyło się wtedy to, że on zarabiał. Ja stałam w zawodowym cieniu. Ale kiedy zaczął coraz częściej wracać późno do domu, a ja czekałam z wystygłym obiadem, moja miłość i oddanie powoli gasły... Wtedy właśnie Opatrzność postawiła na drodze Eli pierwszego ważnego człowieka - Marka. Pomógł im otworzyć pod koniec lat 70. zakład tworzyw sztucznych.

- W interesach trzeba być rzutkim - mawiał. - Trzeba lekką ręką pieniądze traktować, to w dwójnasób wrócą.
Okazało się, że była pojętną uczennicą. Odnalazła w sobie zdolności do robienia interesów.
- Spałam wtedy po 5 godzin na dobę - opowiada - wciągnęłam do firmy także brata. Gdy parę lat później przyszły tworzywa z Zachodu i interes zaczął chylić się ku upadkowi, zajęłam się handlem ze Wschodem. Tak rozpoczęłam współpracę z Żanetą, drugą ważną osobą, którą Opatrzność postawiła na mej drodze. Dzisiaj sprowadza eleganckie ciuchy z Paryża, Werony i Londynu. - I nadal sypiam 5 godzin na dobę. Bo poza wszystkim, ważne są dla mnie dom i rodzina - mówi. - Dbam o to, by mój syn miał poczucie bezpieczeństwa, czego zawsze brakowało mnie.

Wiele lat temu zajęła się dziećmi rozwiedzionego brata, który mieszka w sąsiednim domu. Bartek był wtedy przed maturą, Magda kończyła podstawówkę. Oboje codziennie bywali w domu Elżbiety. Kochała ich jakby byli jej własnymi dziećmi. Kiedyś straciła przedwcześnie urodzoną córkę. Może dlatego tak bliska jest jej Magda. A Bartek? Tragedia dosięgła rodzinę 30 sierpnia 1992 roku. Nocą Bartek wraz z kolegą wracał na motocyklu z dyskoteki. Uderzenie w słup okazało się dla niego śmiertelną katastrofą.

- Pochowaliśmy go na cmentarzu w Józefowie. Postanowiłam, że dopóki żyję, codziennie będę odwiedzać jego grób. Taką mam wielką potrzebę. Chodzę tam wcześnie rano: latem - kiedy wschodzi słońce, a jesienią - gdy snują się ranne mgły. Spaceruję po cmentarzu, rozmyślam... Obecność Bartka - tuż za plecami - wyczuła Elżbieta już cztery dni po jego pogrzebie. Musiała polecieć do Bangkoku w interesach. Samolot miał niebawem lądować, kiedy rozszalała się potężna burza.

- Rzucało samolotem, wpadaliśmy w dziury powietrzne. Na pokładzie wybuchła panika. Byłam chyba jedyną osobą, która wykazała stoicki spokój. Pocieszałam sąsiada obok, że nic się nam nie stanie. Bo miałam wrażenie, że słyszę za sobą Bartka, który szeptał: "Nie bój się, ciociu, wylądujecie szczęśliwie". Odtąd, gdy mam jakiś problem, na przykład brakuje mi pieniędzy na terminowe płatności, staję przy jego grobie i mówię: "Zrób coś, Bartek, pomóż mi". I wierz mi albo nie, ale nagle problemy same się rozwiązują. Obcy ludzie stają się dla mnie serdeczni i życzliwi. Teraz do Bartka dołączyli moi rodzice, których pochowałam obok niego. Wiem, że czuwają nade mną. Może nadrabiają zaległości z czasów, gdy byłam dzieckiem? (znowu płacze).

Bartek interweniuje "stamtąd" co jakiś czas. Kiedyś na przykład Elżbieta jechała z dwiema koleżankami samochodem do Werony. Był dżdżysty październikowy dzień. Samochód wpadł w poślizg, przebił barierkę, znalazł się na przeciwległej nitce drogi i wpadł do rowu. - Nic nikomu się nie stało, poharatałam tylko podwozie. To trwało zaledwie parę sekund, ale wyraźnie zarejestrowałam tę świadomość: - Bartek jest przy mnie, więc przeżyję. Jestem przekonana, że nic złego mnie nie spotka, on o to zadba. Elżbieta uważa, że także jemu zawdzięcza ostatnie cztery lata, które przyniosły jej porażającą, cudowną miłość.

- Bo on dopiero stamtąd dokładnie widzi, jak bardzo się starałam, by mojemu synowi zapewnić bezpieczny, szczęśliwy dom. I że również jemu i Magdzie dawałam zawsze tyle ciepła i serca. I nigdy nie myślałam o sobie, choć tak bardzo chciałam być kochana. Jedynym celem była moja rodzina.

Spóźniona miłość spadła na nią jak grom z jasnego nieba. Dawno temu ten mężczyzna bywał u nich w domu. Przesiadywał wieczorami z mężem Elżbiety, a ona donosiła im smaczne kęski z kuchni. Od wielu lat mieszkał za granicą. Aż do któregoś czerwcowego dnia, kiedy Elżbieta wybrała się z kuzynką do ciotki po truskawki. Jechały zdezelowanym fiatem, Elżbieta bez makijażu, w domowych dresach. Nagle kuzynka zwolniła, mówiąc: "Zobacz, to nasz dobry znajomy". Był na urlopie u rodziny w Polsce, samotny i smutny po rozstaniu z żoną. Nie zwracając uwagi na protesty przerażonej swoim wyglądem Elżbiety, kuzynka zatrzymała samochód.

- Stanęliśmy naprzeciw siebie - wspomina - i patrzyliśmy sobie w oczy, jak w transie. I tak zaczęła się ich niezwykła miłość. Miłość czterdziestoparolatków, którą kiedyś przepowiedział Elżbiecie astrolog w Indiach.

- Bardzo wierzę w przeznaczenie - mówi Ela. - Bo jak inaczej nazwać moje spotkanie z tym mężczyzną, w tym miejscu i o tej porze? Teraz dopiero wiem, że żyję. Miłość tego człowieka wyzwoliła mnie z moich wyniesionych z dzieciństwa kompleksów, poczucia niższej wartości i ślepej, pełnej uniżoności miłości do męża. Poczułam się pewna siebie, bo jestem kochana i doceniana.

- A mąż? - dopytuję.
- Pozostawiam to losowi - odpowiada Ela.
- Sądzę jednak, że czepek, w którym się urodziłaś, zrobił swoje - śmieję się.
- Może i tak, ale z moją intensywną pomocą - mówi Ela. - Nie wiem, czy gdybym się zdała tylko na niego, tyle bym w życiu osiągnęła.


Ewa Rącza

Fot. Piotr Tołwiński

Źródło: Wróżka nr 1/2001
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl