W kuchni prawdziwej wiedźmy

Znana stała się dzięki powieściom, w których kuchnia, gotowanie odgrywają niezwykle istotną rolę. Opowiadają nie tylko o smakach, ale i o uczuciach. A jak jest w życiu Małgorzaty Kalicińskiej? Tak samo.

Małgorzata Kalicińska powieściopisarka, autorka trylogii „Dom nad rozlewiskiem”, „Powroty nad rozlewiskiem”, „Miłość nad rozlewiskiem”.Mówi Pani o sobie, że jest wiedźmą. Co to oznacza? I w ogóle po czym poznać wiedźmę w XXI wieku?

Jak się kobiecie w głowie wszystko poukłada w jedną spójną całość, to znaczy, że wie, czyli jest wiedźmą. Do tej pory była wróżką, czarowniczką, czarownicą. A dopiero z czasem staje się wiedźmą, a w najgorszym wypadku – Babą Jagą lub jej ostatnią odmianą – heksą. Z tymi dwoma typami kiepsko sobie w życiu radzę i staram się ich unikać.

W ogóle bardzo lubię kobiece kręgi, ale nie znoszę babskiego magla. Na zlotach takich kobiet są bardzo złe energie, negatywne nastroje, stoją w pogotowiu pogrzebacze, kije od mioteł – Baby Jagi i heksy są zdecydowanie złą odmianą kobiet. A my, wiedźmy, jesteśmy z tego typu, który umie nieść sobie pomoc, dawać wsparcie, otaczać pozytywną, ciepłą energią. Potrafimy stworzyć takie domy, do których lgną mężczyźni.

Jak wyglądają takie domy i co jest ich sercem?

Serce domu wiedźmy stanowi kuchnia i to jest oczywiste, ale – bo jest pewne ale – jeśli ta kuchnia codziennie wygląda jak sterylne laboratorium ze startym ostatnim pyłkiem albo jak wycięta z modnego czasopisma, no to już wiadomo, że nie jest to dom wiedźmy. Drobny rozgardiasz, mały nieporządek, niewielki chaos to jest przestrzeń prawdziwej wiedźmy. Przeczytałam kiedyś artykuł wyjaśniający, czym się różni bałaganiara od brudasa. Otóż kobiety-brudasy mają w swoich domach nie tylko bałagan, ale brud – zalegający kurz, lepkie naczynia, fruwające w powietrzu „koty”, a przez okna świata bożego nie widać. Natomiast bałaganiary, czyli wiedźmy, mają porządek inaczej.

reklama

My mamy swoje otoczenie poukładane, że choć z pozoru wygląda, jakby panował w nim wieczny bałagan, z zamkniętymi oczami potrafimy wskazać, w którym miejscu leży karteczka-sklerotka z nabazgranym numerem telefonu do kominiarza, gdzie kryją się pończochy dopiero co kupione i odpakowane – że pod tym żółtym sweterkiem na stoliku w pokoiku i tak dalej i tak dalej. Zatem zarówno kuchnia wiedźmy, jak i cały jej dom to miejsce z duszą. Tylko do takich domów chcą wchodzić ludzie i niechętnie z nich wychodzą.

Jestem bardzo ciekawa, jak wygląda serce domu wiedźmy Małgorzaty Kalicińskiej.

Teraz zupełnie zwyczajnie. Ale ja jestem przed budowaniem mojego ostatecznego – mam nadzieję – domu. I cały czas się zastanawiam, jak będzie wyglądać. Powiem tak: w swoim życiu kilka razy przenosiłam się z miejsca na miejsce. Kuchnię, o której teraz obie myślimy, cały czas – jak ślimak skorupkę – noszę na sobie. Ona wciąż ze mną jest.

W zależności, gdzie rozłożę deskę do krojenia, gdzie postawię garnek z zupą, czy w Polsce, czy w innym zakątku świata, ta kuchnia w każdej sytuacji pachnie czosnkiem. Bardzo lubię czosnek. Dodawałabym go nawet do bitej śmietany. I zdecydowanie będzie to kuchnia aktywna. To znaczy, że nie wygląda jak sterylnie utrzymana pracownia. Musi się w niej dużo dziać, musi towarzyszyć jej atmosfera czarowania. A już najlepiej, jeśli ktoś mi w tym pomaga.

Kuchenny sabacik?

Może być sabacik, ale w kuchni dużo dobrego się dzieje, kiedy przebywa się w niej na przykład ze swoją połówką. Zrobię teraz małą dygresję. Parę lat wstecz oglądałam w jednej ze stacji telewizyjnych program, w którym gotowały zaproszone gwiazdy. Cały program trwał może z 15 minut. Oglądałam odcinek z parą aktorów Katarzyną Figurą i Markiem Proboszem, którzy grali w teatrze kochanków i przenieśli nastrój namiętności ze sceny do studia telewizyjnego. Gotowali bieda-potrawę z Sycylii: makaron al dente ze zrumienionym czosnkiem, tartą bułką, oliwą i czerwonym winem.

Ile zajęło mi wymienienie wszystkich składników? Ćwierć minuty? Ale oni postanowili pokazać przygotowanie tej potrawy w taki sposób, jakby robiła to dwójka napalonych na siebie ludzi. To było fenomenalne. W telewizyjnej kuchni drżało od erotyki. Oni fantastycznie pokazali, jak dwójka ludzi może się w kuchni nawzajem uwodzić. Czary. A więc niekoniecznie musi być to od razu babski sabat przy pierogach – także kochankowie, którzy świetnie się w kuchni ze sobą czują.

Myśli Pani, że jedzeniem można trafić do serca faceta i podbić je na zawsze?

Wierzę, że każdego można w ten sposób zauroczyć. Chyba najłatwiej jest zdobyć faceta, który w ogóle nie potrafi gotować. I to nie jest jakaś wielka sztuka. Jednak ja uważam, że najpiękniej wychodzi to gotującym mężczyznom. Jeśli facet zaprosi swoją kobietę na kolację, której jest autorem. Myślę, że nie ma lepszego sposobu na skradnięcie kobiecego serca.

A czy sposobem jedzenia można rozpalić zmysły?

Naturalnie. Co więcej, można jeść perwersyjnie i doprowadzić do szaleństwa. Jak bohaterowie w „Dziewięć i pół tygodnia”. Miałam kiedyś na studiach narzeczonego, który przynosił mi ze swojej działki ogromne malinowe pomidory, pełne słońca i słodyczy. Wręczał mi takiego pomidora, siadał naprzeciwko i mówił: „To teraz jedz”.

Pani to nie peszyło?

Wręcz odwrotnie. Robiłam, co mogłam, żeby kąsaniem niewinnego pomidora doprowadzać do wrzenia w żyłach chłopaka. I doprowadzałam (śmiech).

Jakich czarów używa dziś Pani we własnej kuchni? Może jakieś sprawdzone zioła, przyprawy, mikstury?

Jestem chyba nietypową wiedźmą, bo nie lubię przesadzać z ziołami i przyprawami. Pewnie dlatego, kiedy byłam w Indiach, nie trafiła do mnie tamtejsza kuchnia. Indyjskie potrawy są nieprawdopodobnie przesycone ogromną ilością ostrych przypraw, tak że tworzą jakąś agresywną dla mnie kakofonię aromatyczno-smakową, której nigdy nie będę w stanie zrozumieć. Nie lubię przesady. Ale mam swoją ukochaną miksturę. To ciepły rosół z pachnącym magicznie lubczykiem i pietruszką. Najlepsze antidotum na zmarznięte i obolałe: umysł, duszę i ciało. Poza tym dla mnie formę czarowania stanowią wszelkiego rodzaju dobre diety. Bo czary, które w życiu stosuję, są przede wszystkim zdrowotne. Takiego myślenia nauczył mnie mój tata.

Kiedy byłam dzieckiem, tata, patrząc mi głęboko w oczy, rzekł: „Pamiętaj! Jak nie chcesz, to nie będziesz chorować!”. To samo zdanie wypowiedział wcześniej – stojąc z nim twarzą w twarz – szaman, którego ojciec spotkał na Syberii. Jego słowa wryły się w moją pamięć i duszę. Podporządkowałam się temu zaklęciu. Zakodowałam się i nie przypominam sobie, żebym od tamtej pory poważnie zachorowała.

Od dziecka hartowałam ciało. Pamiętam, że nie miałam oporów, żeby wybiec na bosaka w śnieg. Kiedy wpadałam później do rozgrzanego domu, natychmiast czułam, jak krew w ciele zaczyna zdrowiej i pewniej krążyć. Ten sam zabieg stosowałam później w stosunku do swoich dzieci. I nie wiem, czy to kwestia genów, czy właśnie hartu naszych ciał, ale jesteśmy klanem rodziny kompletnie odpornej na grypy.

Powróćmy do kuchni i gotowania. Mówi się, że kobiety w czasie menstruacji nie powinny piec ciast i robić przetworów, bo nigdy im nie wyjdą. Pisze nawet Pani o tym w książce. Naprawdę wierzy w to Pani?

Oczywiście, że tak. Bo to prawda. Wyjaśnił mi to mój mąż, który jest chemikiem z wykształcenia. W tych dniach zmienia się flora bakteryjna kobiet. Organizm wydziela więcej związków siarkowych, a siarka psuje żywność. Proste jak patyk! Ja, kiedy o tym po raz pierwszy usłyszałam, parsknęłam śmiechem i pomyślałam: „Ciemnogród”. Zmieniłam zdanie, kiedy przekonałam się o tym na własnej skórze. Buraki nie chciały się zakisić, a ogórki się zaśmiardły – fuj! Jedyna rada – przywdziać gumowe rękawiczki.

Teraz i ja uwierzyłam. A skoro o przetworach mowa. Dla bohaterek Pani książek ich robienie jest stałym i ważnym elementem życia. Rytuałem, który charakteryzuje pory roku. A dla Pani?

Ujmę to tak: kiedy wchodzę do spiżarni i widzę rzędy słoików z kompotami, przecierami, ogórkami, beczkę z kiszoną kapustą, to niczego się nie boję. To daje mi poczucia bezpieczeństwa i wiarę, że choćby się waliło i paliło, ja i moja rodzina nie umrzemy z głodu. Będąc dzieckiem, wyjechałam z rodzicami do Moskwy. W starej kamienicy na sąsiednim podwórku mieszkała pewna staruszeczka, która przeżyła obie wojny. A drugą tylko dzięki temu, że na strychu służąca gromadziła kawałki niedojedzonego chleba. Suszyła go na blasze, przekładała do płóciennych worków, szczelnie obwiązywała i wieszała pod drewnianym stropem. Tej starej kobiecie weszło to w krew. Mimo pokoju chleb gromadziła na czas ewentualnej wojny. Pamiętam, jak lubiłam do niej przychodzić i zajadać się tymi sucharkami ze strychu, które miały dla mnie czarowny smak.

To rozumiem. Ale Pani nie ma takich doświadczeń, jak tamta staruszka i dziś raczej trzecia wojna światowa nam nie zagraża.

Nigdy nic nie wiadomo. A poza tym to jakiś atawizm. Mam spokojną głowę, że zrobiłam przetwory, że mam ugotowane, że na półkach stoją zapasy i że kiedy dzieci, które są już na własnych garnuszkach, wpadną nagle do mnie i oznajmią w progu: „Mamo, jesteśmy głodni”, ja będę mogła natychmiast zaspokoić ich głód. Bo ja wciąż jestem matką karmiącą.

Przewidziała Pani w swoim nowym domu spiżarnię z prawdziwego zdarzenia?

Tak. I wiem, jak będzie wyglądać, choć to nie pierwsza w moim życiu. Niedawno byłam w odwiedzinach u mojego znajomego, który ma niezwykłą, magiczną spiżarnię. Jest jej królem. On robi przetwory. Po lewej stronie ma poustawiane zapasy słone, po prawej słodkie. Na górnych półkach są rzeczy zakonserwowane w całości, poniżej pokrojone, a najniżej przeciery i soki. Nigdy nie widziałam tak fajnej spiżarni. A jaką on gotuje pomidorówkę!!! To musi być wiedźmin (śmiech).

Źródło: Wróżka nr 3/2009
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl