Kiedy kobieta wraca do szkoły

– Znajomi pytają mnie: masz 50 lat, po co ci ten francuski? A ja wiem, że ten język przyda mi się do pracy… nowej, tej, która do mnie dopiero przyjdzie – mówi Aleksandra. Oto historie trzech niezwykłych kobiet, które z wielką odwagą uczą się nowego. Z czystej pasji, dla siebie!

Kiedy kobieta wraca do szkołyFrancuski z morskich fal

W wieku 50 lat nie tylko postanowiła nauczyć się nowego języka, ale też poszła na studia podyplomowe. Uważa, że to po prostu kolejne z wielkich zmian, które zafundowała sobie w życiu w ciągu ostatniej dekady.
Trudno uwierzyć, że to 50-latka. Aleksandra jest drobną, energiczną brunetką z przepięknymi oczami i… bardzo atrakcyjnym biustem. Zadbana i doskonale ubrana, najcześciej biega w szpilkach – kobieta niczym z żurnala.

– Może tak kocham francuski, bo w poprzednim wcieleniu byłam Francuzką – śmieje się. Wierzy w reinkarnację.

Teraz ma wreszcie możliwość nauczyć się języka, o którym marzyła przez całe życie. Aleksandra uwielbia melodyjność, elegancję francuskiego. Gdy jeszcze pracowała w recepcji warszawskiego hotelu Marriott, z przyjemnością słuchała, jak rozmawiają między sobą francuscy goście. Dziś regularnie chodzi na prywatne lekcje, a jej nauczycielka nie może się nadziwić: „Pani Aleksandro, skąd u pani taki dobry akcent, nie ma pani żadnych kłopotów z wymową, to rzadkość”. Może stąd, że Aleksandra wiele razy dziennie wymawia francuskie słówka: w łazience, w samochodzie, nawet w sklepie. Jest osobą, której nauka daje radość. Nie nudzi, nie męczy.

– Szkoda, że w młodości miałam „ważniejsze rzeczy”, z takim zapałem jak dziś byłabym już profesorem – żartuje.

reklama

Uwielbia grzebać w internecie i wyszukiwać kolejne znaczenia słów, na YouTube ogląda teledyski do francuskich piosenek. W łazience przykleja do lustra malutkie żółte karteczki ze zwrotami, które chce zapamiętać. Radzi sobie coraz lepiej, powieści jeszcze nie przeczyta, ale ulotkę, gazetę – już tak. Zawsze ma przy sobie książkę albo zeszyt z notatkami. Uczy się z takim zapałem, jakby… za miesiąc czekała ją matura.

– Nieraz jest mi trudno. Pracuję jako agent ubezpieczeniowy i doradca finansowy, cały dzień spotykam się z ludźmi, rozmawiam. Po pracy bywam zmęczona, widzę, że jednak trudniej mi się skupić niż wtedy, gdy miałam 18 lat – Aleksandra wspomina, jak przed maturą wprost z prywatki szła na klasówkę i zaliczała śpiewająco. – Dziś uwielbiam uczyć się rano. Przez całe lato wychodziłam na taras z kawą, książkami i co najmniej 30 minut poświęcałam na naukę.

Gdy znajomi nie mogą zrozumieć: po co ten francuski?, w jej wieku?, ona niczego nie tłumaczy, tylko kolejny raz sięga do starego, zniszczonego już kalendarza, w którym 13 lat temu zapisała słowa wróżki. Tak wiele rzeczy już się sprawdziło. Ola głęboko wierzy, że tak jak powiedziała tamta kobieta, będzie jeździć na południe Europy, robić tam interesy.

Aleksandra – Widzę też siebie z ukochanym mężczyzną na kolacji w restauracji na wieży Eiffla – radosna i szczęśliwa zamawiam pyszne dania.
13 lat temu Aleksandra pierwszy raz w życiu trafiła do tarocistki. Pozornie jej świat był kompletny i poukładany: mąż, dwie śliczne córeczki, udana, dobra praca w hotelu. Czemu więc właśnie wtedy pierwszy raz pomyślała, że chyba powinna się rozwieść?

Wróżbę zapisała w małym kalendarzyku: „szczęście i miłość przyjdą do ciebie dopiero po rozwodzie”. Tyle że ona na rozwód nie była gotowa. Przebojowa, pewna siebie, atrakcyjna Aleksandra długo była przekonana, że bez męża absolutnie sobie nie poradzi.

Latem 2004 roku pojechała nad Bałtyk. Spacerowała brzegiem i nagle poczuła wielką, szaloną wręcz ochotę, by zanurzyć się w morskich falach. Pomysł wydał jej się dziwny… Nie był to ciepły dzień, ale jakaś wewnętrzna siła pchała ją ku wodzie. Gdy weszła do lodowatego Bałtyku po szyję, przeżyła coś w rodzaju olśnienia. Woda była tak zimna, że zmusiła ją do skupienia się na tu i teraz, na tym, czego chce, czego jej brakuje. Nie umie tego do końca wytłumaczyć, ale jej życie zmieniło się w tym jednym momencie. Poczuła taką radość, że wybiegła z wody, ubrała się i zaczęła telefonować do przyjaciółek: „Teraz już wiem, że nie zabraknie mi odwagi, by wystąpić o rozwód”.
Doskonale pamięta dzień, gdy zostawiła męża i dwie pełnoletnie już córki w ich wielkim mieszkaniu, a sama wyprowadziła się do wynajętej 23-metrowej kawalerki.

Jej oparciem była wtedy praca. Już jakiś czas temu zostawiła hotel i zaczęła zajmować się ubezpieczeniami. Uczyła się zawodu od zera. Przeszła drogę od samego dołu hierarchii w jej firmie. Już nawet nie potrafi wyliczyć szkoleń, na których była, przeczytanych skryptów, książek: musiała zgłębić nie tylko ogromną wiedzę o rynku ubezpieczeń i inwestycji, ale i o kontaktach z klientami, choć tu bardzo pomogły jej doświadczenia zdobyte przez lata pracy w recepcji.

Aleksandra poznawała nowe zajęcie z taką samą pasją, z jaką dziś uczy się francuskiego. I to przynosiło efekty.
– Zadowoleni klienci polecali mnie innym. Miałam zajęcie, które dawało mi niezależność i satysfakcję.

Francuski i nowa praca to nie koniec jej edukacyjnych przygód. Aleksandra postanowiła zostać też… studentką! Poszła na drugie studia – roczne, podyplomowe na SGH, związane z doradztwem w zarządzaniu finansami osobistymi.
– Do mojej firmy przyszedł mail z informacją o możliwości studiowania, decyzję podjęłam natychmiast.

Na wykłady, organizowane w systemie weekendowym, biegła uskrzydlona. Podobało jej się, że ma taką szansę powrotu do lat młodości, dosłownie – do szkolnej ławy. Pracę zaliczeniową napisała jak w natchnieniu.
– Przez tydzień nie odchodziłam od komputera, poprawiałam, kasowałam, sprawdzałam w internecie, zaczynałam od nowa. Zależało mi, by dostać jak najlepszą ocenę, ale już nie tylko ze względów naukowych – Aleksandra uśmiecha się. Jak nastolatka chciała pochwalić się nowemu partnerowi.

– Gdy na zajęciach spotkałam Darka, kolejny raz sięgnęłam do notesu, w którym zanotowałam słowa wróżki: „dobrego partnera pozna pani na studiach…”
Początkowo nie zwróciła na niego uwagi, siedział gdzieś z tyłu, w swetrze, a ona „popatrywała ciekawie po facetach w garniturach i pod krawatami”.

On jednak zauważył ją natychmiast. „Taka energiczna, taka promienna, wszędzie było cię pełno, częstowałaś wszystkich czekoladkami, podziwiałem twoje nogi”, wyznał jej później. Koleżanki i tym razem się dziwiły: „Wreszcie jesteś wolna, sama – po co ci facet?”, pytały. Odpowiadała, że miała dwa lata czasu na naukę, jak być zdaną na siebie, ale zawsze marzyła o towarzyszu życia, takim Banderasie: facecie silnym fizycznie i psychicznie, opiekuńczym, który bez trudu będzie nosił ją na rękach. Nie wie, czy to już Darek, ale oboje pracują nad tym, by jej marzenia się spełniły.

Najbardziej cieszy ją to, że córki – dziś już młode kobiety, rozumieją i akceptują jej wybory. Nawet broniły Aleksandry przed jej matką, a swoją babką, która nieraz próbowała przywołać ją do porządku. – Ależ babciu, zobacz, jaka mama jest teraz szczęśliwa, jak odżyła – mówiły.
– Dziewczyny bacznie mnie obserwowały, a ja wiem, że jestem dla nich wzorem. Mam nadzieję, że pokazałam im, iż można przełamać własne lęki.

Ewa Prawo pasji

Życie Ewy może wydawać się bajkowe: piękna dziewczyna z małego Barlinka jako dwudziestolatka wychodzi za milionera. W Australii jest wziętą modelką, rodzi dwóch synów, po rozstaniu z mężem wiąże się ze słynnym polskim kolarzem. Wraca do męża i bierze z nim drugi ślub. Na początku lat 90. otwiera swoją firmę Ewex, która sprowadza do Polski teflonowe naczynia kuchenne – rynek jest tak chłonny, że odbiorcy czekają w kolejce na realizację swoich zamówień. Nie ma 30 lat, a jej firma jest 64. na liście tygodnika „Wprost”. Doświadczeni rzemieślnicy z jej rodzinnych stron proszą Ewę o porady, w co inwestować. Mieszka w rezydencji, ma kucharkę, pokojówkę i kierowcę. Niczego jej nie brakuje, skąd więc pomysł, by iść na studia?

– Prowadziłam firmę, która importowała produkty do Polski w czasach, kiedy prawo zmieniało się z dnia na dzień. Nowe przepisy otwierały nasz rynek. Ponieważ jestem dociekliwa i lubię wszystko sama sprawdzać, zaczęłam wertować dzienniki ustaw. Potrzebowałam informacji o zmianach w prawie handlowym. Ani się obejrzałam, a w mojej sypialni zaczęły się piętrzyć stosy dzienników ustaw, komentarzy do rozporządzeń…, a przecież do niedawna leżały tam krzyżówki. Czytałam i czytałam, bo chciałam wiedzieć, co w mojej firmie mogę, a czego nie mogę robić. I wciągnęło mnie, zrozumiałam, że prawo stało się moją pasją.

W listopadzie, miesiąc po rozpoczęciu roku akademickiego, Ewa wybrała się do dziekanatu Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, by wypytać, co musi zrobić, by w przyszłości zostać studentką. – To miała być taka niezobowiązująca, informacyjna wizyta. Dziekan Jerzy Modrzejewski powiedział krótko: – Niech pani pisze podanie o przyjęcie na płatne studia, a ja spróbuję coś z tym zrobić. Ewa zadzwoniła do swojego krewnego, który jest wykładowcą w Akademii Rolniczej w Szczecinie. Chciała poradzić się, jak takie podanie powinno wyglądać. – Dziewczyno, czyś ty zwariowała, jest listopad – nikt cię nie przyjmie – usłyszała. Nie zrezygnowała. Została studentką.

Szybko zrozumiała, że prawo cywilne to nie wszystko. Przekonała się, jak mało wie: prawo rzymskie, wstęp do prawoznawstwa, historia państwa i prawa – dla niej to była czarna magia.
– Koledzy z prawniczych domów w naturalny sposób wiedzieli, jak pisać pozew, jak przebiega rozprawa, ja uczyłam się od zera. Kiedyś jedna z wykładowczyń zadała mi pytanie po łacinie, mogła i po polsku i tak nie rozumiałabym, o co mnie pyta – Ewa kiwa głową na tamto wspomnienie. I opowiada, jak wyrzucono ją z zaliczenia ćwiczeń za „brak przygotowania i postawy studenta”.

Jednak ani razu nie pomyślała, by zrezygnować, a przełomem okazało się dla niej poznanie nieżyjącego już profesora Jerzego Adama Senkowskiego.
– Trafiłam do niego na seminarium magisterskie, bo krążyła opinia, że będzie łatwo. Profesor zajmował się historią państwa i prawa – przedmiotem, którego na pierwszym roku nie znosiłam. Z wielką łagodnością tolerował moje kolejne nieprzygotowania – miałam małego synka, rozwód na karku, remont domu, ciężko mi było się uczyć. Aż chyba po piętnastej takiej sytuacji dotarło do mnie, że ja go zwyczajnie obrażam swoim lenistwem, marnuję jego czas. Profesor był niezwykłą osobą, wszyscy jego magistranci są dziś doktorantami. Zaszczepił w nas pasję do zdobywania wiedzy.

Tuż przed swoją śmiercią skierował Ewę na sponsorowane przez PAN studia doktoranckie. 500 stron pracy doktorskiej napisała na pierwszym roku. – Resztę czasu zajęło mi jej skracanie – śmieje się Ewa. Ewa jest pewna, że uczelnia dała jej nie tylko wiedzę, ale i pokorę. A bez pokory w tym zawodzie ani rusz. Ewa nie ma aplikacji, więc w sądzie może reprezentować jedynie swoje własne firmy – robi to z sukcesami. Jako szefowa wydawnictwa wygrała między innymi z dwoma prawnikami pracującymi dla stacji TVN. Założyła też kancelarię prowadzącą sprawy związane z orzekaniem nieważności sakramentu małżeństwa w Kościele katolickim – współpracuje z najlepszymi specjalistami.

Sprawy w sądzie – ani świeckim, ani kościelnym – jeszcze nie przegrała.
– Profesor mawiał: „głupi jesteśmy i głupi umrzemy”. Wiem, że miał rację, bo gdy się czegoś uczymy, to zarazem zaczynamy rozumieć, jak wiele nie umiemy. Nauka to proces bez końca – mówi zamyślona Ewa.

Janina Gadu-Gadu po sześćdziesiątce

To, co dla wielu z nas jest oczywiste, dla tej kobiety po sześćdziesiątce było prawdziwym wyzwaniem. Ale dała radę, nauczyła się obsługiwać komputer i biegle korzystać z internetu. Dziś dzięki temu dorabia do emerytury.
– Zawsze byłam młoda duchem i szybko się uczyłam, ale też miałam zdecydowane zdolności humanistyczne. O mojej tępocie do przedmiotów ścisłych po liceum krążyły dowcipy. Zaliczenia z fizyki byłam w stanie zdobyć, tylko kując na blachę życiorysy słynnych fizyków. I ja, i nauczyciele uznaliśmy, że na więcej mnie nie stać.

Przez całe późniejsze życie starannie i skutecznie unikała uczenia się wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z techniką, matematyką... Nie umiała obsługiwać magnetowidu, nie znała bardziej skomplikowanych funkcji w pilocie do telewizora. Do rodzinnej legendy przeszło wydarzenie, gdy „z powodu mamy” trzeba było zmienić zamek w drzwiach wejściowych na prostszy. Modny w latach 80. zamek typu Skarbiec, który sama kazała zamontować, miał zbyt skomplikowany dla niej… sposób kręcenia kluczem!

Na emeryturze Janina z mężem wyprowadzili się z miasta do wymarzonego domu na łonie natury.
– Ani przez chwilę nie żałowałam swojej decyzji, ale szybko odczułam pogorszenie sytuacji materialnej.
Emerytury jej i męża były niższe od wcześniejszych zarobków.
– Szybko zrozumiałam, że albo opanuję obsługę komputera, albo będę musiała porzucić realizację marzeń i wrócić do poprzedniego życia. Dla niej to było jak wyprawa Kolumba – wielka podróż w nieznane. Zaczęła od nauki włączania starego komputera pozostawionego jej przez dorosłego syna.

– Jak wielu ludzi z mojego pokolenia, nie znam języka angielskiego, a zaczynałam naukę w czasach, gdy wyszukiwarki i w ogóle cały internet miał jeszcze opisy po angielsku, poruszałam się niczym dziecko we mgle. Jednak najgorsze było przerażenie, że zaraz coś zepsuję, zniszczę bezpowrotnie. Janina wyrosła w czasach gospodarki niedoborów, miała podświadome przekonanie, że zepsucie jakiegokolwiek urządzenia to koniec świata, a urządzenia w poprzedniej epoce tak łatwo się psuły…
– To zabrzmi śmiesznie, ale naciskałam klawisze i czułam, jak mi serce w piersi skacze. Gdyby nie życiowa potrzeba, rzuciłabym to już pierwszego dnia. Wyczynem było dla niej przekroczenie progu kawiarenki internetowej, do której udała się na kurs komputerowy.

– Znalazłam się w otoczeniu młodych ludzi, którzy często z trudem opanowywali śmiech, że można nie rozumieć czegoś tak prostego. Ale wykazali się wielką cierpliwością i życzliwością. Janina do dziś ma do młodych komputerowców słabość. Z młodymi negocjowała instalację w jej domu internetu, młody człowiek przywiózł jej nowy komputer, który kupiła za pieniądze zarobione na pracy w sieci. Ów młodzieniec nie mógł się zresztą nadziwić, gdy zobaczył kilkunastoletni komputer jej syna. Dla niego był jak sprzęt z epoki kamienia łupanego – rzadkie i ciekawe znalezisko. Największa komputerowa porażka? Janina do dziś się czerwieni.

– W natchnieniu napisałam kilkanaście stron tekstu, który chciałam „zasejfować”. Komputer zadał pytanie: „czy chcesz zapisać zmiany”. Pomyślałam: „jakie, do cholery, zmiany, żadnych zmian nie robiłam”. Nacisnęłam „nie” – praca poszła w powietrze. Poczułam się jak tamten głąb z lekcji fizyki w ogólniaku. Dziś Janina na komputerze pisze opowiadania, które wysyła mailem do jednej z warszawskich redakcji. W internecie wyszukuje informacje do opracowań dla różnych instytucji. W internecie ma konto bankowe, kupuje na Allegro, obsługuje Skype’a i Gadu-Gadu, ogląda zdjęcia wysyłane przez koleżanki. Internet to dla niej okno na świat. I jest dumna, że ma nowy, już własny komputer, ona – kobieta, która kiedyś nie umiała zamknąć zamka!


Agnieszka Lesiak

Źródło: Wróżka nr 9/2009
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl