Pejzaż śródziemnomorski

Jeśli poziom morza podniesie się o metr, wyspy Kerkena znikną w jego toni tak, jak niegdyś zniknęła Atlantyda. Co stanie się wtedy z pogodnymi, pogodzonymi z losem, zdanymi na kaprysy Posejdona mieszkańcami archipelagu?

Pejzaż śródziemnomorskiZ Kartaginy do przylądka Kabudia jest ponad 200 kilometrów. Asfaltowa droga ciągnąca się wzdłuż zatoki Hammamet pozwala dziś pokonać tę odległość w dwie godziny, ale uciekającemu przed zemstą Rzymian Hannibalowi zajęło to całą noc i połowę dnia. Jechał bez wytchnienia, zmieniając tylko konie. Kiedy dotarł do rybackiej wioski, na miejscu której wznosi się dziś miasteczko Chebba, słońce było w zenicie. Pot zalewał mu oczy, a koń słaniał się ze zmęczenia. Dalsza ucieczka na południe nie miała już sensu.

Wiedział, że jeśli gdziekolwiek znajdzie schronienie, to tylko na wschodzie, u przyjaznego mu króla Bitynii. Nie zdradzając, kim jest, zażądał łodzi. Płacił złotem, więc dali mu najlepszą, jaka była pod ręką. Nikt nie wie, dlaczego zamiast jak najprędzej oddalić się od rzymskiej kolonii, dopłynął do dwóch zrośniętych ze sobą wysepek, które nazywano wówczas Cercina i Cercinitas. Dlaczego pozostał tam przez kilka dni? Co w tym czasie robił? O czym myślał? Gdzie spał i z kim się spotykał? Na te pytania nikt już dziś nie odpowie.

Tam nic nie ma
Jestem przekonany, że dobijając do wysp Kerkena (Ìles de Kerkennah), Hannibal pomyślał to samo co ja, gdy po raz pierwszy zobaczyłem te dwie płaskie jak stół i spalone słońcem wysepki: „Co ja tutaj robię?”. Zresztą pewnie każdy, kogo łagodne wiatry Morza Śródziemnego przywieją w te okolice, zadaje sobie takie pytanie. Kiedy przyznałem się moim tunezyjskim kompanom, że w drodze z Libii do Tunisu zamierzam zatrzymać się na wyspach, spojrzeli na mnie jak na wariata.

reklama

– Przecież tam nic nie ma – powiedział jeden z nich. Parę starych chałup, mały port, kilka wiosek rybackich, no i dom Habiba Burgiby. On również zaszył się na tym zapomnianym przez Boga i turystów miniarchipelagu, kiedy w 1945 roku poszukiwali go Francuzi. To i tak nieźle, pomyślałem. Burgiba to przecież ikona północnej Afryki, pierwszy prezydent niepodległej Tunezji. W najgorszym przypadku zobaczę miejsce, w którym się ukrywał. No i przede wszystkim odwiedzę madame Najet.
Poznałem ją w dość dziwnych okolicznościach – na pustynnej drodze biegnącej z tunezyjskiego Ben Gardene do Trypolisu. Dziwnych jak na realia arabskie, bo w Europie nie byłoby w tym przypadkowym spotkaniu nic nadzwyczajnego. Koniecznie chciałem zobaczyć stolicę Libii, a że nie miałem wizy, przejechałem przez tunezyjsko-libijską zieloną granicę (choć to określenie średnio pasuje do tamtejszego krajobrazu).

Przejście pokazali mi szmuglerzy paliwa, którym obiecałem w zamian dziesięć kanistrów taniej libijskiej ropy. Tą trasą jeżdżą całe tabuny tunezyjskich przemytników i handlarzy. Kilkanaście kilometrów przed Trypolisem stał na poboczu samochód, a obok niego krzątała się bezradnie kobieta w średnim wieku. Widok to w krajach muzułmańskich dość niezwykły, bo kobiety rzadko podróżują tam samotnie. Nie do pomyślenia jest zaś, aby zatrzymywały samochód i prosiły o pomoc obcego mężczyznę.

Madame Najet nie prosiła zatem nikogo o pomoc, choć najwyraźniej miała jakiś problem ze swym starym peugeotem. Zatrzymałem się i pomogłem jej zmienić koło. Była bardzo wdzięczna, ale nie wypadało jej tego okazać. Dostałem wielkiego melona i zupełnie europejską wizytówkę z adresem restauracji: Resto Le Regal, El Attaya – Kerkenah, z dopiskiem: Specialite Fruits de mer.
– Zapraszam na zupę z krabów – powiedziała na pożegnanie.

Niech zostanie, jak jestNiech zostanie, jak jest
Z wysokości górnego pokładu promu kursującego między Sfax a Kerkenami wyspy wyglądają jak olbrzymia łacha piasku, z której wyrastają smutne, na wpół uschnięte palmy. Jeśli poziom wody podniesie się o kilka metrów, znikną w morskiej toni, jak niegdyś zniknęła Atlantyda. Taki sam los czeka Malediwy. Tyle że o ten turystyczny raj wszyscy się troszczą. Tuż po tsunami, które w 2005 roku przetoczyło się przez Ocean Indyjski i zatopiło część malediwskich wysepek, przeprowadzono akcję „Zaadoptuj wyspę”. ONZ-owska agencja UNDP wystawiła „do adopcji” 22 wyspy tego idyllicznego archipelagu – w cenie od 95 tysięcy do 4,4 miliona dolarów. Zebrane pieniądze przeznaczono na umacnianie nabrzeży najbardziej zagrożonych wysp.

O Kerkeny nie troszczy się nikt. Ale jeśli nawet te wysepki nie znikną w odmętach – myśli człowiek, który po raz pierwszy się tu znalazł – to i tak mieszkańcy stąd wyjadą, bo przecież tu nic nie ma. Nie ma przemysłu i sklepów. Nie ma hoteli i piaszczystych plaż. Nie ma zabytków i atrakcji turystycznych. Nie ma egzotycznych zwierząt i roślinności. Nawet porządnej knajpy tu nie ma. Są tylko palmy i ludzie. Ich życie niewiele zmieniło się od czasów, kiedy gościł tu Hannibal i kiedy dożywał tu kresu swych dni Gajusz Semproniusz Grakchus, zesłany na wyspy przez cesarza Tyberiusza za to, że uwiódł mu córkę. Pojawiły się co prawda samochody, radia i telewizory, ale mieszkańcy wysp pozostali tacy sami. Otwarci, towarzyscy, ciekawi tak zwanego cywilizowanego świata, ale nie na tyle ciekawi, aby chcieć się z nim zintegrować.

Kilka lat temu konsorcjum firm z Kuwejtu chciało zbudować na Kerkenach kompleks ekskluzywnych hoteli. Wyspy z dnia na dzień stałyby się turystycznym kurortem, konkurującym z położoną w tej samej zatoce Morza Śródziemnego Djerbą. Dla mieszkańców było to życiową szansą. Bezrobotni nagle staliby się dobrze opłacanym personelem hoteli. Obroty handlarzy wzrosłyby o kilkaset procent, a rybacy nie nadążaliby łowić ryb i kałamarnic zamawianych przez hotelowe restauracje. Standard życia podniósłby się diametralnie. I oto świadomi tego wszystkiego mieszkańcy Kerkenów w rozpisanym w tej sprawie referendum powiedzieli zdecydowanie: „nie”. Niech zostanie tak jak jest – brzmiał wyspiarski vox populi. Obrażeni Kuwejtczycy stwierdzili, że skoro chcą klepać biedę, to niech klepią…

Wyspiarze wszystkich mórz i oceanów to ludzie szczególni. Uzależnieni od kaprysów Posejdona, oddzieleni wielką wodą od reszty świata, skazani na siebie samych, na dolę i niedolę zamkniętą obszarem kilkudziesięciu, czasem kilkuset kilometrów kwadratowych wyspy. Muszą żyć w specyficznej symbiozie ze sobą nawzajem i z otaczającą ich przyrodą. To sprawia, że zwykle są pogodni i pogodzeni z losem. Nie szukają przygód, nie gromadzą majątków, nie gonią za karierą i szczęściem. Nie lubią zmian, żyjąc stałym, powolnym rytmem wyznaczanym przez przypływy i odpływy morza, wschody i zachody księżyca.

Źródło: Wróżka nr 3/2010
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl