Gospodarz w Białym Domu

Poznali się w mieście – dziewczyna z gór i chłopak z nizin. Chcieli razem uprawiać rolę, więc przyjechali do Luboradza, lecz nie trafili w dobry czas. A potem odkryli, że na wsi można żyć inaczej, niż to sobie wyobrażali.

Gospodarz w Białym Domu Na pierwszy rzut oka wydaje się, że Luboradz nie miał szczęścia. Bo odkąd pan Makieła powiózł hrabiego bryczką na ostatni pociąg do Jawora, to całe szczęście jakby się odwróciło. Dziś z rodowego, magnackiego gniazda von Nostitzów i Wolkensteinów tynk odpada płatami.

Na podwórcach pałacowych bruk poprzerastał szczeciną traw. Spracowane gospodarskie sprzęty odpoczywają po żniwach w smugach cienia. Brama zmurszała tak, że nie utrzymałaby nie tylko kutej, ozdobnej kraty, ale nawet takiej zwyczajnej, drewnianej. Kiedyś wokół pałacu stały rzeźby. Ocalały tylko dwie – Nepomucen, bo trzyma krzyż chrystusowy i nikt nie poważył się podnieść na niego ręki. I Florian, który wciąż gasi piekielny ogień, choć mu ktoś głowę odrąbał.

I nagle niespodzianka: za Florianem wjeżdżamy w inny świat. Porządny. Wystrzyżony i pozamiatany. Pośród ogrodu lśnią czystością i błyskają bielą ściany dużego domostwa z czerwonym, naczółkowym dachem. A dom, do pasa porośnięty winem, wygląda, jakby przybył tu z zupełnie innego czasu.

reklama

Dziedzictwo hrabiego NostitzaDziedzictwo hrabiego Nostitza

– A wydawałoby się, że za zamkiem nic już nie ma, prawda? – śmieje się pod wąsem Krzysztof Gryniewiecki, pan na Białym Domu. – A tu proszę: taka niespodzianka.

Siedzimy w kuchni, pobielonej komnacie o ciężkich, nabrzmiałych sklepieniach, niby zwyczajnej, a jakoś odświętnej. Na półce „Księga złotych myśli” otwarta na prostej prawdzie: żyje się po to, żeby robić to, co się lubi, a nie żeby lubić to, co się robi. Bernadetta Gryniewiecka najbardziej lubi ogród. Wypieszczony jest. Jakbyśmy przekraczając jego bramę, znaleźli się nagle w telewizyjnej reklamie. A przecież prawdziwy. Czasami idą z Krzysztofem na spacer w kierunku stawu.

– A jeszcze bardziej lubię iść w lewo, na tę drogę, którą hrabia von Nostitz zbudował, żeby nią jeździć do swoich dóbr w pobliskim Mściwojowie – mówi Bernadetta. – Chodzimy w kierunku rzeki, która wygląda niewinnie, ale potrafi nagle przybrać tak, że kilkusetletnie dęby muszą się naprawdę wysilić, żeby ich nie podmyła – lubię ten kamienny most, wygląda trochę jak we Włoszech. I ten widok między dawnym parkiem i dworskim lasem. Jakby zupełnie nic się nie zmieniło od 200 lat. Ani anten satelitarnych, ani kominów, ani słupów elektrycznych. Jakby hrabia miał się za chwilę wyłonić z lasu.

– Zamek był potęgą. Posiadłości Nostitzów w najlepszym okresie były większe niż granice dzisiejszego powiatu – Krzysztof od lat gromadzi wiedzę na temat historii swojej miejscowości. – Wiadomo, że Nostitzowie byli mecenasami sztuki, w pałacu do dziś zachował się w kaplicy obraz Michała Willmanna, a w Sali Antenatów seria portretów przedstawiających wybitnych członków rodu.

Ernestyna von Nostitz w 1878 roku, kiedy wychodziła za mąż za hrabiego Engelharda Dietricha von Wolkenstein barona von Trostburg i Neuhaus, wniosła luboradzki majątek w ślubnym posagu. Ernst Wolkenstein von Trostburg mieszkał tu do chwili, gdy słychać już było frontowe sowieckie działa.

– Wtedy poprosił pana Józefa Makiełę, który był tu na przymusowych robotach, żeby zaprzągł konie do dorożki. Spakował jedną niewielką walizkę. Postał chwilę na podwórcu. A potem wsiadł i pojechali na ostatni pociąg. I tak się skończyło…

Pałacowy dziedziniec porósł trawą, brama zmurszała. Lecz stare mury wciąż pamiętają czasy świetności.

Makieła nigdy nie opowiedział, czy zabrał też Lorę… Siostra hrabiego nie chciała mieszkać w pałacu, bo źle znosiła towarzystwo swojej szwagierki. Więc ludzie przenieśli jej fortepian do tej komnaty, w której Gryniewieccy urządzili kuchnię. Siadała przy nim i grała. Wtedy robotnicy przymusowi z Polski i Rosji mieli święto.

Rosjanie weszli do majątku kilka godzin po tym, jak hrabia wyjechał. Hrabianki nie było, ale jej pokojówka wciąż mieszkała w swoim pokoiku. Nowa władza podzieliła folwark pomiędzy 19 osadniczych rodzin. Pałac też podzielono. Każdy dostał kawałek jakby na komórki, żeby mieli gdzie trzymać sprzęt. Czerwona tablica z napisem „obiekt zabytkowy” nie mogła go uratować. Zresztą ci, co wywiesili tablicę, zabrali to, czego nie zniszczyli Rosjanie, do muzeum, do Warszawy.

– Ale może dzięki temu pałac jednak przetrwał? – zastanawia się Krzysztof.
– Przecież nie wszystkim, co należały do PGR-ów, się udało – przypomina Bernadetta. – To nie był prosty czas ani dla pałaców, ani dla ludzi.

Zamek Nostitzów, niegdyś okazały i zadbany, od czasu, gdy w 1945 roku opuścił go w pośpiechu ostatni z właścicieli, popadał w ruinę.Na kredyt

Korzenie Krzysztofa są dalekie od miejsca, w którym zamieszkał. Na poły rzeszowskie, na poły litewskie. Bernadetta ma na poły kaszubskie, na poły zabużańskie. Ale urodziła się już na Dol-nym Śląsku, w Górach Wałbrzyskich. Poznali się w mieście. We Wrocławiu. Na Akademii Rolniczej.

– Ja, dziewczyna z gór wzięłam sobie męża z terenu płaskiego i bagiennego – żartuje.

Przez chwilę myśleli, czy nie zostać w mieście, pracować na uczelni, ale przecież nie po to idzie się na studia rolnicze, żeby mieszkać w bloku z wielkiej płyty. Przyjechali do Luboradza i gospodarzyli na dziadkowej części majątku. Mieli prawdziwe gospodarstwo, niewielkie, bo siedem krów, ale rzetelne, więc dawali radę aż do dnia, kiedy Plan Balcerowicza podciął korzenie takim jak oni. Mieli wtedy dwójkę dzieci i niewiele, żeby choć „do gęby włożyć”.

– Więc pojechałem za chlebem do Austrii – rozkłada ręce Krzysztof. – Pojechałem pracować na roli, bo na tym się znałem najlepiej, ale moi gospodarze mieli w Alpach pensjonat i karczmę, więc zobaczyłem przy okazji, że można na wsi żyć inaczej. I nauczyłem się, że warto. Odkryłem, że turystyka to wcale nie gorszy sposób na życie niż hodowla bydła.

Krzysztof jest mistrzem w przyrządzaniu dereniówki i krupniku. Robi też pieprzówkę i cytrynówkę.Wracał do Luboradza i opowiadał o tym, jak jest w Alpach. O karczmie. O gościach. O tym, jak cały świat tam przyjeżdża.

– Ale zdecydować się wciąż nie umieliśmy. Było trochę pieniędzy zarobionych na saksach, ale przecież za mało. Nikt o Luboradzu nie słyszał, nie wierzyliśmy, że ktoś do nas zechce przyjechać… – wspominają. – Właściwie to wójt nas namówił. „Róbcie”, powtarzał. Powtarzał tak długo, aż zrobili.

– A kiedy człowiek ma nadzieję, to walczy. Zakasuje rękawy. Uprawia ziemię, bieli ściany, kosi trawę, porządkuje obejście. Po tym, jak wygląda dom, widać, czy masz nadzieję – twierdzi Krzysztof. – Widziałem w Alpach domy, które były stare jak nasz. I w jeszcze gorszym stanie. I widziałem, jak ludzie, którzy mieli nadzieję, zaczynali od zera. Od posprzątania w obejściu. I bielenia ścian. Myśmy zaczęli tak samo. A kiedy już dom był biały, nazwali go Białym Domem.

– Trochę dlatego, że naprawdę jest biały, a trochę z przyczyn marketingowych – tłumaczy Bernadetta. – Robiliśmy stronę internetową. Chcieliśmy, żeby było nas widać, gdy ktoś wpisze w wyszukiwarkę Biały Dom.

– I niedawno mieliśmy gości z Kanady. Telefonowali do swoich przyjaciół w Stanach i mówili: „Wiecie co, śpimy dziś w Białym Domu!”. Początek był trudny. Wciąż wisiało nad nimi pytanie, kto będzie pierwszy: turyści czy bankowi egzekutorzy, co przyjdą po spłatę kredytu?

– Agroturystyka to branża, w której bardzo liczy się marka. Liczy się to, co ludzie o tobie mówią. Jeśli mówią dobrze, będą przyjeżdżać. Jeśli mówią źle, możesz zwijać interes. Jeśli w ogóle nie mówią, nie masz szans – Bernadetta dobrze pamięta, jakie mieli wątpliwości, czy ktokolwiek zechce przyjechać do Luboradza. Przecież to nie jest Zakopane.

– Pałac mocno ucierpiał – opowiada Krzysztof. – Podział między 19 rodzin skazanych przez władze na przyjaźń zdecydowanie nie był najlepszym rozwiązaniem. Przecież to kilkanaście osób, które musiały zadbać o olbrzymie powierzchnie. Jak na to zarobić z pracy na roli? Teraz będzie łatwiej, bo nowy właściciel rozpoczął renowację.

– My też nie jesteśmy jeszcze rozliczeni z bankiem. Dlatego nie bierzemy się za remont samego browaru. Tego, co Krzysiek zarobił w Austrii, wystarczyło na dom, ale na browar już nie – wzdycha Bernadetta. – Zabezpieczyliśmy go, stropów nie da się ocalić, ale mury są zdrowe i całe. Więc kto wie… spełniliśmy jedno marzenie. Może spełnimy kolejne i w Luboradzu znowu będzie nie tylko pałac, ale i browar? Nie byle jaki przecież, ale książęcy.

– Jeśli trafię szóstkę w totka, to uruchomię browar, a żonę poślę w podróż dookoła świata – deklaruje Krzysztof – ale póki co zostają nam nalewki.
W hallu domu pod numerem 1 wiszą na ścianie dyplomy – wśród nich pierwsza nagroda w konkursie „Nasze Kulinarne Dziedzictwo” dla krupniku litewskiego i dla luboradzkiej dereniówki. Krzysztof twierdzi, że wytwarzanie smakowitych trunków to tutejsza tradycja. Bo przecież na zamku i folwarku Luboradz wcale się nie kończył. Hrabia miał jeszcze własny browar.

Produkcja nalewek jest też z pewnością tradycją rodziny Gryniewieckich. I ojciec Krzysztofa, i jego teść przywieźli ze sobą na Ziemie Zachodnie trudną sztukę robienia nalewek – właściwie eliksirów, bo przecież w czasach, gdy się rodziła, nie było aptek z chemicznymi proszkami. Nalewki długo dojrzewają. Często nawet 12 miesięcy, zanim osiągną swoje właściwości.

Gospodarz w Białym DomuPiernik w płynie

– Ojciec przyrządzał nalewki na święta, wtedy się uczyłem – Krzysztof nie podejrzewał wówczas, że zajmie się agroturystyką, a „Biały Dom” zasłynie z tych nalewek w całej Polsce. Nie wierzył, że są coś warte. Ale przyjaciele namówili go, żeby pojechał z nimi na konkurs „Kulinarnego Dziedzictwa”.

Pojechał i zwyciężył. Od tej pory jeździ często.
– Najpierw z dereniówką… Dereń to pospolity krzew, podobny do róży, kiedyś powszechnie go wykorzystywano, ale dziś jest już zupełnie zapomniany. Uprawia się w ogrodach jego ozdobne odmiany. A tu rosną trzy prawdziwe, dzikie krzewy jadalnego derenia. Dwa w sąsiedniej wsi, a jeden u nas, w Luboradzu. I z tych trzech krzaków owoców zupełnie mi wystarcza.

Krzysztof potrafi też sporządzić pieprzówkę, którą można leczyć zaburzenia trawienia. I cytrynówkę na mleku i miodzie, dobrą na wyciągnięcie z organizmu toksyn i zawierającą duże ilości naturalnej witaminy C. To stary przepis farmaceutów, choć Krzysztof nie wyciska cytryn, ale je uciera. Przyrządza także orzechówkę z zielonych włoskich orzechów zbieranych przed 7 lipca, skuteczniejszą na grypę niż antybiotyki, oraz malinówkę na przeziębienia. No i ten medalowy krupnik.
To odświętna nalewka, bo przyrządza się ją na Boże Narodzenie. Jest z miodem i korzennymi przyprawami, prawdziwy piernik w płynie. Dwie z nalewek Krzysztofa mają już certyfikaty produktów lokalnych. Nie da się ich kupić, ale goście Białego Domu mogą ich na miejscu skosztować.

Najbardziej egzotycznymi gośćmi była chyba para cyklistów z Francji, która na rowerze-tandemie przemierzała Europę ze Stambułu do Paryża.
– Kiedy usiedliśmy z nimi wieczorem nad stawem i gadaliśmy o ich podróży, przypomniało mi się, jak w 1986 roku przyjechałam tu, żeby uprawiać ziemię i doić krowy. Przypomniało mi się to i pomyślałam, że świat się zmienił. Że bardzo się zmienił, skoro dotarli do nas nawet Francuzi i to na rowerach – w głosie Bernadetty czuć odrobinę nostalgii. – Mogłabym przecież myśleć już tylko o emeryturze, a mam apetyt na życie. Na nowe spotkania. Na więcej i więcej. Nie lubię pustelniczego życia. Lubię być z ludźmi. I jesteśmy z ludźmi.

Gospodarz w Białym DomuPokazują gościom luboradzki kościółek, w którym po dziś dzień zachowało się epitafium fundatora krzyżowca von Bocka i herby Nostitzów, dobroczyńców parafii. Byli katolikami, ale dbali o protestancki kościół w ich rodowej wsi.
Opowiadają o tym, jak w Luboradzu ocalał rękopis najważniejszej książki napisanej kiedykolwiek w dziejach polską ręką: „O obrotach sfer niebieskich” Mikołaja Kopernika. Rękopis na mocy testamentu autora trafił w ręce biskupów fromborskich, stamtąd do Uniwersytetu Krakowskiego.

Wolumin odkupił Jan Amos Komensky. Z jego rąk najsławniejszą wówczas księgę świata nabył starosta jaworski Otto von Nostitz. W rodowym księgozbiorze w Luboradzu tom otrzymał sygnaturę MSe21. I tu przetrwał najtrudniejszy czas kontrreformacji, gdy Kościół wciągnął dzieło Kopernika na indeks ksiąg zakazanych…
Około 1760 roku Nostitzowie wywieźli rękopis do swojej posiadłości w Pradze. A 5 lipca 1956 roku Czesi przekazali ją Narodowi Polskiemu i koło się zamknęło. „O obrotach…” wróciło na uniwersytet w Krakowie…

Całe szczęście, że księga trafiła do Pragi, bo kiedy tutaj przyszli Rosjanie, na przełomie lutego i marca, zrobiło się, jak wspominał pan Makieła, bardzo zimno. Rozpalili więc na dziedzińcu pałacu ogień i grzali się rękopisami z hrabiowskiej biblioteki. Jakie skarby poszły wówczas z dymem, Bóg jeden raczy wiedzieć… Może wtedy Lora odeszła? Bo nikt nie wie, co się stało z hra-bianką. Ale byli tacy, co spotykali ją nocami niedaleko pałacu…

– Miejscowi wierzyli, że nigdy nie wyjechała. I że nigdy nie wyjedzie – kiwa głową pan na Białym Domu. – I w jakiś sposób to przecież prawda. Póki trwa o niej pamięć, jest przecież tutaj, między nami.


Grzegorz Kapla

Źródło: Wróżka nr 1/2010
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl