Czasem ją z mamą (aktorką Joanną Żółkowską – przyp. red.) odwiedzałyśmy. Śmiałyśmy się, że lepiej wydać pieniądze na wróżbę u Józefiny niż na dobry krem. Ale nie traktowałyśmy tego zbyt poważnie. Wizyta u niej to była raczej przygoda, ciekawa rozmowa z kimś, kto widzi i czuje więcej. Józefina Pellegrini była aktorką, więc miałyśmy wspólne tematy, ale była też wrażliwą osobą, świetnym psychologiem, z wielkim zmysłem obserwacji. Ten pakiet „darów” sprawiał, że zawsze wychodziłyśmy od niej wzmocnione, w dobrym humorze.
Tak, teraz się do tego już przyzwyczaiłyśmy. Ale momentami to było stresujące, a nawet upiorne (śmiech). Bardzo często, w 9 na 10 przypadków, kiedy wyjmuję telefon z myślą, że muszę się z nią porozumieć, on zaczyna dzwonić mi w ręku, bo telefonuje właśnie Joasia. Może ma znaczenie także to, że obie jesteśmy spod znaku Ryb? Podobno ludzie „Ryby” są intuicyjni i wrażliwi. Myślałam o tej dziwnej więzi, która nas łączy, po przeczytaniu informacji, że każdy z nas nosi w sobie atomy pochodzące z wielkiego wybuchu. One wciąż krążą. Wszyscy nosimy w sobie pamięć wszechświata.
Mnie, być może, pomaga rozwiązywać problemy. Takie, które nas przerastają, spędzają sen z powiek, a mogą dotyczyć różnych rzeczy: miłości, pracy, relacji z ludźmi. Wtedy odpuszczam. Nie rozważam ich świadomie, nie zastanawiam się, co zrobić. Spycham do podświadomości, rozluźniam się. I rozwiązanie samo przychodzi! Któregoś dnia budzę się i wiem, że trzeba to zrobić tak i tak. To rodzaj olśnienia, które przychodzi do nas tylko dlatego, że nie ma napięcia i stresu.
Byleby tylko nie spłynęło za późno, bo czasem dobre pomysły przychodzą poniewczasie! (śmiech). Ten sposób przydaje się także wtedy, gdy pracuję nad rolą. Rozmyślam, jak zagrać, zastanawiam się, próbuję. Czasem nic z tego nie wychodzi. I kiedy czuję, że jestem tym już za bardzo zmęczona, poddaję się. Idę spać, zaczynam robić coś innego. I wtedy, często, nieoczekiwanie pojawia się jakiś pomysł, gest, kostium. Coś, co pozwala mi zbudować tę postać właściwie.
Tak. Wiele razy w życiu myślałam, że to jest dla mnie najważniejsza sprawa, że tę rolę muszę zagrać, że coś, o czym marzyłam, musi się udać. I potem, kiedy roli nie dostawałam a marzenie się nie spełniało, byłam rozczarowana, zła, przygnębiona. A później się okazywało się, że film w którym chciałam zagrać, był klapą, projekt, który mi się śnił po nocach, nie był taki, jak zapowiadano. Teraz już się nie szarpię. Jak czegoś nie dostaję, mówię: trudno, widocznie nie było dla mnie. Wierzę, że jeśli coś się ma wydarzyć, to się wydarzy.
Sonia Ross
fot. Piotr Dzięciołowski/ Reporter
dla zalogowanych użytkowników serwisu.