Punkt G, czyli prywatne życie Atlantydy

Szkoda, że mędrcy nie wiedzą, ile tracą, wkładając skalpel w zimną staruszkę, zamiast przyjemnie pobawić się w tatusia i mamusię z jakaś panią, jeszcze cieplutką. Jest milsza metoda poszukiwań punktu G niż ćwiartowanie babci...

Punkt G, czyli prywatne życie AtlantydyCzytam gazety, więc wiem, że Polacy pieprzą najskuteczniej na świecie. Oczywiście, głupoty. Tryumfalne doniesienie o odkryciu Atlantydy w pochwie jednej Polki z Ameryki przez uczynnego Polaka z USA, oprotestowane przez 50 innych naukowców, chętnych wsadzić swoje (oczywiście, do dyskusji), jedynie potwierdza mój ogólny patriotyczny wniosek. Szczegóły jednak domagają się analizy. W związku z czym, proszę Państwa, zwlekam dupę z łóżka. Bo honorarium tego warte, a jeszcze czeka spełnienie zawodowe.

Zatem, niedawno glob obiegła patetyczna informacja, że to właśnie nasz rodak, dr Adam Ostrzeński, podczas badań na Polce, odkrył – cytuję: „mityczny punkt G”, czyli „anatomiczną Atlantydę”. Ewentualnie: „najbardziej nieuchwytny damski organ”, „odpowiedzialny za najbardziej satysfakcjonujące doznania seksualne kobiet”. Ha! Czy to nie podejrzana idea, żeby mieć w pochwie aż kontynent? I dość raz obejrzeć z bliska, co kobieta ma między nogami, żeby z wyczuciem dobierać metafory. Chyba trzeba przyjąć, że autor tekstu ani razu nie wykonał lustracji, więc teraz majaczy w euforii. Oraz zrozumieć, że z punktu widzenia podobnego gościa to piękna sprawa, taki maksymalnie nieuchwytny, damski, organ seksualny. Zasadniczo nieobecny jak jednorożec, lecz i zarazem właśnie, niestety, akurat ten jedyny, od którego zależy maksimum kobiecej frajdy podczas stosunku.

reklama

No nie, na serio doceniam konstrukcję. To musi być atrakcyjna wizja dla każdego dupka: fajnie będzie zwalać porażki na niedomogi Atlantydy. Raduje też znajome, biało-czerwone tło dla akcji. Hurrra, rodacy wreszcie przeszli od bicia piany do czynów! Świat nam już nie patrzy na ręce, lecz podziwia, że Polak potrafi! Wprawdzie jeden dopiero, ale przecież Kościuszko też był jeden, i Piłsudski, i Papież, Małysz, a wystarczyło. Może i ten wystarczy, aby kiedyś pokazać nawet Francuzkom, jak to się naprawdę powinno robić?

Niestety, trzeba zacytować więcej, aby w rozciągłości docenić kabaret wokół waginy, z której wszyscyśmy się wzięli, a o której wciąż nikt niczego pewnego nie wie. Dla przykładu, gazety podały z bezkrytyczną powagą, że dra Ostrzeńskiego zainspirowała do podjęcia badań… „lektura Kamasutry. – Jest tam wzmianka, że kobiety zgłaszały obrzmienie ściany pochwy podczas stosunku – mówi” (Ostrzeński). Poza tym sam przyznał, że dodatkową inspiracją była chęć „bycia pierwszym człowiekiem, który dotknął palcem punktu G”.

Po pierwsze: odkrycie nastąpiło w prosektorium. I choć stół do sekcji jest wygodną w regulacji płaszczyzną poziomą, co nastręcza możliwości parze z fantazją – ta biedula, która z ufnością oddała się nauce, nic z tego nie miała. Dr Ostrzeński doszedł bowiem swego drogą nienaturalną, to jest siekając na plasterki łono zmarłej 83-letniej staruszki. Szkoda, że mędrcy nie wiedzą, ile tracą, wkładając szkiełko w oko, a skalpel w zimną staruszkę, zamiast przyjemnie pobawić się w tatusia i mamusię z jakąś panią, jeszcze cieplutką. Mnie rozsądek nakazuje trzymać się z dala od nazbyt wnikliwych, bo można skończyć jako preparat w formalinie. Skończę więc może, że jest milsza metoda poszukiwań punktu G niż ćwiartowanie babci: trzeba krok po kroku przerobić całą Kamasutrę. Nie wystarczy lektura wyimków.

Po drugie: obecnie żyją na globie ze dwa miliardy pań w wieku tartacznym. Na logikę, zgłoszenie obrzmienia w pochwie podczas wyjątkowo udanego stosunku doktor powinien był przyjąć od żony. A jednak za miarodajny punkt wyjścia do poszukiwań posłużyła mu wzmianka z traktatu sprzed 1500- -2000 lat. Widać nie było późniejszych doniesień z kraju środka… Jeżeli jednak pomimo to nasz dzielny polski doktor trafił w cel, to czuję się uprawniona do wniosku, że faceci nie sprawdzają się w łóżku – jako płeć – od wojen punickich, narodzin Jezusa oraz pochodu Attyli. A jeżeli tak, to najwyższy czas ich zezłomować: formuła się chyba wyczerpała. Bo jedyne, co się w rachunku zgadza, to to, że chodzi o fajną cywilizację, która gdzieś przepadła. Razem z kulturą seksualną, troską, wyobraźnią i czułością, bez których nie ma prawdziwej radości z seksu dla wielu kobiet.

Po trzecie, też na logikę: jeżeli Hinduski zgłaszały obrzmienia w pochwach już tysiąc lat przed chrztem Polski, trudno zaiste dociec, dlaczego doktor zakładał, że w 2012 roku zostanie pierwszym człowiekiem na świecie, który dotknie palcem punktu G. Na pewno niejedna Hinduska zbadała swą Atlantydę – i niejeden ciekawski Hindus sprawdził palpacyjnie, o co żonie chodzi. Zatem dla kogo punkt G jest mityczny, dla tego – mityczny. Ja nie narzekam… Tylko szkoda, że wszystko, co chce przejść z mitu do bytu, musi przejść pod skalpelem białego megalomana – Odkrywcy.

W sprawie anatomicznej Atlantydy należy jeszcze powołać się na precedensy. Boć i Ameryka nie istniała, dopóki nie została odkryta. Indianom zaś brakowało najważniejszego: świadomości, że ich wcale nie ma. Wiedzy, że ich urodzajne łowiska są mitologiczne, aż do chwili naniesienia ich na mapę. Odkrywca nie umie bez mapy cieszyć się życiem na pełny regulator, ja jednak zakładam, że Indianie mieli udane życie prywatne. I zauważę, że z podobnym problemem teraz zmierzy się damska Atlantyda, wciąż nierozpoznana przez oficjalną seksuologię. Ponieważ jednak dr Ostrzeński już wbił pierwszą chorągiewkę na szlaku w pochwę, może warto w porę przypomnieć, na co mogli liczyć rdzenni Amerykanie. Zanim ich formalnie odkryto, mieli pi-ar potworów o pyskach wilków, pilnujących gór złota – w Indiach. A co ich czekało potem? Gwałt, eksterminacja oraz wypieprzenie na amen, przynajmniej z tych łąk umajonych, gór i dolin zielonych. Przed odkryciem sytuacja była więc cokolwiek lepsza.

Naturalnie fakt, że Odkrywcy zawsze brali tubylców za przewodników, nie ma znaczenia. Bo tubylcy nie mieli pojęcia, że dymają przez białą plamę na mapie, to jest przesuwają granice męskiej niewiedzy. Oni zaledwie wiedzieli swoje, na przykład od pokoleń znali drogę. Ale sfotografowano dopiero płaskostope tropy białego Odkrywcy, który płacił dzikusom bimbrem, tryprem i paciorkami za dźwiganie sekstansu. Tak samo nie było wodospadu Wiktorii, jak knajpy z pizzą za rogiem, dopóki nie zostały zbadane, opisane i zniszczone przez wycieczki Odkrywców. Tak samo Czomolungma nie była szczytem szczytów, dopóki sir Hillary nie zatknął swej flagi na dziewiczym czubku. Teraz droga na szczyt jest upstrzona tysiącami punktów g, a Himalaje trzeba sprzątać łopatą…

Wobec tego nie dopomogę w odkryciu damskiej Atlantydy, chociaż gdybym się spięła z jakim Odkrywcą, to czuję, że mogłabym nieźle popchnąć temat. Zastanawia mnie także, dlaczego seksuolożki nie poszukują punktu G, chociaż im byłoby bliżej. Pewnie też zauważyły, że im więcej poradników, jak uprawiać radosny seks, tym więcej nieszczęśliwych pacjentek. Uwierzcie, kobitki, los Indian ukazuje, że należy się stanowczo uchylać przed odkryciem. W ramach samoobrony warto zaciskać nogi, a nawet rozpuszczać pogłoski, że niektóre kobiety mają w pochwie zęby. Idea nie jest nowa, więc łatwo się przyjmie. Choćby trzeba było wszczepić sobie implanty… – grunt, żeby stopa białego Odkrywcy nie zawędrowała, gdzie nie potrzeba. I nie wdeptała w glebę punktu G.


Iwona L. Konieczna
fot. shutterstock


Źródło: Wróżka nr 7/2012
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl