Sprzedawczyni marzeń

PLakat promujący produkty Heleny Rubinstein - ValazeKrem Valaze i wibrator
Kiedy uznała, że interesy w Australii idą na tyle dobrze, że można je powierzyć innym (do pomocy ściągnęła siostry i kuzynki), wyruszyła na podbój Europy i Ameryki. Problem w tym, że tam było trudniej sprzedawać kosmetyki niż w Australii. W surowym, powiktoriańskim Londynie czy pruderyjnym Nowym Jorku żadna dama nie przyznawała się do wklepywania kremów, używania pudru czy szminki (czerwone usta były kojarzone z kobietami lekkich obyczajów).

Żeby rozwinąć kosmetyczny interes, Helena Rubinstein musiała zmierzyć się więc przede wszystkim z mentalnością kobiet. Przekonać je, że stosowanie kosmetyków to nic wstydliwego i że urodę można wypracować. „Nie ma kobiet brzydkich, są tylko leniwe”, przekonywała, zapraszając Angielki do swojego Instytutu Piękności Valaze (jakżeby inaczej) na Grafton Street w Londynie.

Na początku damy podjeżdżały pod ten adres zakrytym powozem i z woalką na twarzy wchodziły do niego tylnymi drzwiami. Korzystanie z zabiegów kosmetycznych groziło skandalem, ale dla podreperowania urody gotowe były podejmować ryzyko. Zwłaszcza gdy rozeszła się fama, iż w Instytucie Valaze dzieją się prawdziwe kosmetyczne cuda. Czyż to bowiem nie cud, że pewnej damie o znanym nazwisku po wizycie na Grafton Street zniknął straszny trądzik?

reklama

Z kolei żona ówczesnego premiera Anglii, namówiona przez Helenę, zaczęła pokazywać się w miejscach publicznych z… różem na policzkach! Rok po otwarciu londyńskiego instytutu Helena miała już tysiąc klientek, chociaż ceny były bardzo wysokie – 200 funtów za cotygodniowe zabiegi przez rok. Teraz ruszyła więc na podbój Paryża.

Paryżanki w odróżnieniu od mieszkanek Londynu nie miały oporów przed odwiedzaniem otwartego w 1909 r. Maison de Beaute. Podobne salony znajdowały się już w Paryżu. By zyskać powodzenie, trzeba więc było zaproponować coś ekstra. „To będzie masaż”, wymyśliła Helena. U Ulli, szwedzkiej masażystki, którą zatrudniła, od razu zabrakło terminów. Jej stałą klientką była m.in. Colette, autorka erotycznych opowieści o Klaudynie. „Masaż jest świętym obowiązkiem kobiety. Francuzki muszą go spełniać, jakżeby inaczej mogły utrzymać przy sobie kochanka” – tak pisarka rozreklamowała zabiegi robione u Heleny Rubinstein.

Co tak zachwyciło Colette? „To nie był taki zwykły masaż, były tam też dodatkowe rzeczy”, przyznała Helena. Chodziło o wibratory, które na przełomie XIX i XX w. lekarze zalecali na histerię powodowaną seksualnym niespełnieniem. Później Rubinstein wprowadziła je także w swoich angielskich i australijskich salonach.

Luksusowe kosmetyki dla Amerykanek
Kiedy Helena przypłynęła do Nowego Jorku, patrzyła na Amerykanki z lekkim politowaniem. „Miłe dziewczyny nakładały troszkę ryżowego pudru na nos i wierzyły, że wiara w Boga uczyni je pięknymi”. Jako „uznana doradczyni w sprawie urody rodziny królewskiej, arystokracji oraz wielu europejskich artystek” gotowa była uczyć je ekskluzywnego makijażu. Oczywiście za odpowiednią cenę.

Tanich kosmetyków było już na rynku dużo, u Heleny najmniejsze pudełko pudru kosztowało dolara (dziś byłoby to 21 dolarów), róż do policzków – 6 i pół. O dziwo, taka horrendalna cena nie odstraszała. Kosmetyki Rubinstein kupowały nie tylko najbogatsze, ale też przeciętnie zarabiające, mające aspiracje Amerykanki. Na te drugie wysoka cena działała jak dodatkowy składnik odmładzający. Z drogim pudrem w torebce ambitne kobiety czuły się młodsze, ładniejsze, znacznie pewniejsze siebie i… bogatsze.

Zdobywając nowy rynek, Helena zawsze stosowała zręczne sztuczki. Nie osiągnęłaby jednak sukcesu, gdyby jej kremy i zabiegi nie skutkowały. Wymyśliła wszystko, co teraz uznaje się za najskuteczniejsze w kosmetologii. Pielęgnację dobraną do trzech typów skóry: suchej, tłustej i normalnej, kremy na dzień i na noc. Namawiała do stosowania kremów przeciwsłonecznych. W jej salonach robiono nawet pilingi (stąd cudowne uleczenie trądziku angielskiej damy).

To niezwykłe, jeśli wziąć pod uwagę, że Helena nie miała prawie żadnej wiedzy o skórze. W Ameryce chlubiła się wprawdzie, że studiowała medycynę w Europie, ale była to kolejna wymyślona przez nią „ładna historia”. Jej „studia” sprowadzały się do kilkutygodniowej wycieczki po niemieckich i szwajcarskich klinikach, na którą pojechała jeszcze z Australii. Kiedy już była milionerką, bardzo się bała, że jakiś dociekliwy dziennikarz odkryje to kłamstwo – ona straci reputację, a klientki ochotę na zabiegi w jej instytutach urody...

Źródło: Wróżka nr 7/2012
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl