Saga z madonną

Matka wyciągnęła więc tylko rękę z brzozowym krzyżem i powiedziała z trudem: – Chroń go, Matko Boża, by wrócił do mnie grzesznej. Stefan Ksawery przeszedł całe powstanie bez najmniejszego draśnięcia. Jakby się go kule ani odłamki nie imały. Nie oszczędzał się. Szedł pod ogień, nie czując żadnego lęku. Kilka razy niemal umierał z pragnienia i zawsze w dziwny sposób znajdował pozostawioną przez kogoś manierkę z wodą albo z winem, bo raz też się tak zdarzyło.

Kiedy Powstanie dogorywało, dotarł na zrujnowaną ulicę, przy której stała jego kamienica. Wszedł na stos gruzów i zaczął w nich z rozpaczą grzebać kawałkiem znalezionej rury. Spod gruzów wystawało coś białego. Z pośpiechem odgarniał cegły. Wśród zwęglonych resztek drzewa i gruzu ukazała się figurka gipsowej Madonny. Była nietknięta, nawet nieosmalona. Wziął ją pod pachę jak relikwię. Nie był przesadnie wierzący, a groza Powstania zabiła w nim wiarę do końca. Uznał jednak, że ocaloną figurę postawi w nowym domu, jeśli będzie go miał, i przekaże swoim dzieciom.

Wyszedł z Powstania do Pruszkowa jak wszyscy mieszkańcy miasta. Matka nigdy się nie odnalazła. Zginęła prawdopodobnie pod gruzami swojego domu albo kiedy szukała syna na ulicach płonącego miasta.

Madonna wygrzebana z gruzówMadonna wygrzebana z gruzów

Stefan Ksawery wsiadł z innymi warszawiakami do pociągu. Kazano im wysiąść na którejś z polnych stacji, a tam czekały już konne wozy. Trafił z młodym małżeństwem do gospodarza, który miał jedną mieszkalną izbę. Gospodarz zbił łóżka z desek i przyniósł sienniki wypchane słomą. Dostawał za to nieduże pieniądze od gminy. Na chlebowym piecu spała córka gospodarza, 17-letnia Weronka, rówieśnica Stefana Ksawerego. Miała jedną sukienkę, w której spała i chodziła. – Kiedy się dorobię, kupię ci naraz dziesięć sukienek – obiecał chłopak.

Po ucieczce Niemców powrócił do Warszawy. Wciąż był właścicielem praskiej działki porośniętej już drzewami. Tu resztki domu łatwiej było odbudować niż kamienicę w Śródmieściu. Ta zresztą przeszła na własność państwa. A kiedy ruszyła fabryka wódek i likierów, Stefan Ksawery najął się tam do pracy. W mieście zaczęło się odgruzowywanie.

reklama

Stefan Ksawery jeździł na miejsce, gdzie usuwano gruzy z jego dawnej kamienicy i zabierał do plecaka niespalone cegły. Uznał, że należą do niego. W dwa lata na praskiej działce powstał całkiem porządny nieduży dom. Na stole, który także wyniósł z nadpalonego domu, postawił figurkę Madonny przywiezioną z tułaczki po Powstaniu.

Uznał, że nowe życie trzeba rozpocząć z żoną. Pojechał w skierniewickie i wrócił stamtąd z Weronką. Zamiast pierścionka zaręczynowego zawiózł jej 10 obiecanych sukienek, które kupił od jakiejś zbiedniałej warszawskiej paniusi. Po roku urodziły się Stefanowi Ksaweremu bliźniaki. Weronka nie miała w piersiach mleka, więc poiła je płynnym kisielem, bo w jednym z opuszczonych domów znalazła dziesiątki kisielowych torebek. Dzieci wszystko przeżyły. I kisiel, i zapalenie płuc, kiedy je już nieprzytomne i zsiniałe zawieziono do szpitala na Pradze.

Ale rok później starszy o kilka minut brat bliźniak spadł ze zdziczałej gruszy i zginął. Drugi z chłopców, Adam Krzysztof, kiedy dorósł i ukończył szkołę zawodową, poszedł pracować do fabryki, w której ojciec doczekał emerytury. Kamienica w Śródmieściu była już odbudowana. Adam Krzysztof wystąpił więc do władz miasta o oddanie mu w niej choćby jednego mieszkania. Dostał tylko przydział na pokój z używalnością wspólnej kuchni. Zaczął wtedy szukać swoich korzeni. Dowiedział się, że jest potomkiem szlachcica, właściciela dóbr, że w jego rodzinie zawsze rodziło się lub zostawało przy życiu tylko jedno dziecko.

Adam Krzysztof poszedł do technikum, bo potomek szlachcica nie mógł być byle wycieruchem. Zapisał się do partii, która niewiele go obchodziła, ale liczył, że towarzysze skierują go na politechnikę. Po studiach wrócił do swojej fabryki i szybko piął się w górę. W końcu został wicedyrektorem. Ożenił się z własną sekretarką i wkrótce urodził mu się syn Kamil Aleksander.

Działkę na Pradze miasto zagarnęło pod budowę bloku. Adam Krzysztof dostał niewielkie odszkodowanie i kupił za te pieniądze stare meble. Ich właścicielka powiedziała, że przywieziono je z jakiegoś rozwalonego dworku na prowincji – szlacheckie meble. Dodana do nich była bonifikata – stara, brudna, obtłuczona figura Madonny, którą znaleziono w czasie robót budowlanych na Pradze. Na odwrocie postumentu widniała data: 1750.

Kiedy wszystko szło tak pięknie, z przerażeniem odkrył któregoś dnia, że jego syn, uczeń dobrego warszawskiego liceum, został narkomanem. Przepadał na całe tygodnie i w końcu Adam Krzysztof uznał, że sprawa jest przegrana. Umarł na zawał serca i śródmiejskim mieszkaniu została stara Weronka.

Madonna wraca po dzieci

Do warszawskiego domu dziecka przyszła kiedyś para wyniszczonych ludzi z dwójką małych dzieci. Powiedzieli, że wyjeżdżają do Londynu do pracy i proszą o przyjęcie ich dzieci. Za kilka miesięcy wrócą i je odbiorą. Zostawili nawet klucze do mieszkania. Jest ono co prawda bardzo zadłużone i po śmierci babki dzieci nikt w nim nie mieszka, ale może dyrekcji domu dziecka uda się jakoś ocalić je przed licytacją. Dzieci były w opłakanym stanie. Były brudne, miały świerzb. Ich rodzice nigdy się więcej nie pokazali. Przez kilka tygodni dzieci płakały za nimi, ale później zaczęły zapominać.

Po roku dyrektorka domu dziecka otrzymała list, w którym nieznana jej osoba informowała, że zajmuje mieszkanie sprzedane na licytacji za długi. Dowiedziała się właśnie, że dom ten należał do rodziców dzieci przebywających w sierocińcu. Nadawczyni listu informowała, że chciałaby zabierać dzieci na święta, na wakacje, a jeśli uzna, że nadaje się na matkę, rozważy nawet możliwość ich adopcji. Jej narzeczony popiera ten plan. Dyrektorka zatelefonowała zaraz do nadawczyni listu, że chciałaby ją poznać.

Do gabinetu weszła bardzo szczupła wysoka osoba. Dyrektorka spostrzegła najpierw bardzo drogie i modne buty, przesunęła wzrok po świetnie skrojonym kostiumie i spojrzała na twarz kobiety. Zaparło jej dech w piersi. Kobieta miała białą przezroczystą cerę, wielkie niebieskie oczy i słodkie czerwone usta wycięte w kształt czerwonego serca. Od przedziałka na środku głowy spływały jej ku ramionom gęste złociste loki. Kobieta zdjęła z głowy niebieski, otulający ją szal.

„Wygląda jak Madonna z kościoła”, pomyślała dyrektorka. „Nigdy nie widziałam równie pięknej twarzy”. Umówiła się na następną wizytę. Do gabinetu wszedł jej zastępca. – Była tu dziewczyna jak Matka Boska – powiedziała dyrektorka. – Złociste loki, oczy jak chabry, usta jak wiśnie. – Matka Boska była Żydówką – powiedział zastępca. – Miała czarne oczy, krucze włosy i biodra jak balia. W Jerozolimie widziałem wiele takich kobiet.


Barbara Pietkiewicz

Źródło: Wróżka nr 11/2012
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl