Odtruj się śmiechem


Zamiast hostii częstowano wiernych krwawą kiszką albo tłustym mięsem, a kielich mszalny ustępował miejsca stercie beczek z winem. Pod ołtarzem rozpalano ognisko ze starych szmat, licząc na jak najwięcej smrodu i dymu. Zgromadzony tłum, kaszląc i rycząc ze śmiechu, wypijał kolejne toasty, śpiewał sprośne piosenki, gdakał, rżał i piał jak stado kogutów. Bez litości drwiono z papieża, dostojników kościelnych i władz miasta. Mało tego – podczas, obchodzonego na pamiątkę ucieczki świętej rodziny do Egiptu, święta osła bito pokłony przed wprowadzonym do świątyni czworonogiem, a każdy paragraf prześmiewczego kazania kwitowano gremialnym „iiii-haaaa!”.

Średniowieczny błazen. Jego rogata czapka symbolizowała ośle uszy i ogonKoniec bezeceństw?

Wreszcie Kościół uznał, że już dość tego. Od XV wieku stopniowo i coraz skuteczniej zakazywano starych zwyczajów – do połowy XVII wieku było już pozamiatane. A jako że równowaga w naturze być musi, duch karnawału
odrodził się w teatrze i w literaturze. Zamiast drwić z autorytetów podczas pijanej procesji, można było pójść do lokalnego teatru albo na rynek i zobaczyć, jak ktoś robi to za nas.

Najlepiej pod tym względem mieli mieszkańcy Italii. Tam królowała bowiem dell’arte, komedia ludowa opierająca się w dużej mierze na improwizacji i bezlitośnie drąca łacha z kogo popadnie. Jeśli ktoś żywił urazę do lekarzy albo uczonych, mógł do woli śmiać się z postaci Dottore – zadufanego konowała i idioty, cynicznie robionego w bambuko przez własną żonę i służących.

reklama

Kogo denerwowali wojskowi, ten chichotał, widząc poczynania Capitano – samochwały i bufona z szablą u boku, który gdy przyszło co do czego, okazywał się tchórzem. Nie było profesji ani cechy charakteru, która nie zostałaby wyśmiana na scenie przy akompaniamencie dzikiego rechotu publiczności. Każde przedstawienie aż roiło się od tak zwanych burla – złośliwych i często okrutnych dowcipów, mających ośmieszyć delikwenta. Były one tym dotkliwsze, że często brano na warsztat lokalne wydarzenia, skandale i plotki.

Nietykalni głupcy

Wbrew pozorom, swojego „wentyla bezpieczeństwa” potrzebowała także klasa rządząca. W końcu wesoły król to łagodny król. A zestresowany może pociągnąć na dno całe państwo. Dlatego na każdym dworze rezydował błazen, zwany też trefnisiem, czyli wesołkiem. Z jego zbawiennych usług korzystali już egipscy faraonowie w trzecim tysiącleciu przed naszą erą! Odtąd aż do XVIII wieku dwór bez błazna się nie liczył.

Oprócz opowiadania dowcipów, żonglowania, grania na instrumentach i śpiewania, do obowiązków błazna należało strojenie sobie żartów ze wszystkich, w tym z króla i rodziny królewskiej. Jemu jednemu uchodziło na sucho mówienie nieprzyjemnych prawd, które pierwszego lepszego barona doprowadziłyby pod katowski topór. Towarzysząca błaznowi aura szaleństwa czyniła go nietykalnym – to dlatego Stańczyk mógł publicznie nazywać królową Bonę „włoską gadziną”, a kanclerz koronny Krzysztof Szydłowiecki i jego kompani nie rozsiekli trefnisia Bieńka, kiedy oznajmił im, że „Nie lada pan ze mnie i większy od kanclerza; on ma jednego błazna do zabawy, ja zaś mam tylu, ilu tu was jeno”.

Kiedy Anglicy roznieśli w pył francuską flotę w bitwie pod Sluys (1340), nikt nie chciał przekazać grobowych wieści Karolowi VII, lękając się o własne życie. Dlatego zlecono to zadanie błaznowi, który złagodził cios, raportując władcy o tchórzostwie angielskich marynarzy, „którzy bali się skakać do wody, nie to, co nasi dzielni Francuzi”. Z kolei nieprzewidywalnej Elżbiecie I zdarzało się obsobaczyć trefnisia za to, że... nie dość złośliwie z niej szydzi, a po jakimś czasie kazać go wychłostać za bezczelność.

Źródło: Wróżka nr 4/2013
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl