Strona 2 z 2
Jednak pewnego zimowego poranka, w Wigilię, którą miała spędzać zupełnie sama, postanowiła zrobić sobie prezent i... kupić wielkie ciastko z kremem. Weszła do cukierni i aż zakręciło jej się w głowie od tych wszystkich frykasów. Cukiernik stojący za ladą zagadnął, że widuje ją przez szybę codziennie i dziwi się, że nigdy dotąd nie zdecydowała się wejść. – Był miły – wspominała Hanna. – Powiedział, że za to, że w końcu się odważyłam, mogę sobie wybrać tyle ciastek, ile zdołam zjeść. On stawiał – uśmiechnęła się.
To były wspaniałe święta. I nie tylko dlatego, że ciastka okazały się pyszne. Cudownie jej się rozmawiało z cukiernikiem – zupełnie jakby się znali od lat. I od pierwszej chwili przypadli sobie do serca. Do tego stopnia, że gdy tylko Grzegorz – bo tak miał na imię, dowiedział się, że ona sama spędzi Wigilię, bez wahania zaprosił ją do siebie. Czuła się dziwnie, bo była tam cała jego rodzina: mama, siostra z rodziną, dziadkowie.
– Oh, jak bardzo różni od moich rodziców – mówiła ze smutkiem Hanna. – Przyjęli mnie, zbłąkanego wędrowca, ciepło i bardzo życzliwie. Gdy składaliśmy sobie życzenia, Grzegorz przytulił mnie mocno. I wtedy to poczułam! Jego zapach. Połączenie wanilii, cynamonu i... czegoś jeszcze. – Wtuliłam się w niego oszołomiona. Już wtedy wiedziałam, że chcę spędzić życie w oparach tych właśnie woni i w ramionach tego mężczyzny.
Przewrotny los
Podbrali się po roku. Zamieszkali razem i żyli szczęśliwi. Grzegorz pomógł jej ukończyć szkołę pielęgniarską i znaleźć pracę w szpitalu. Pokochała ten zawód. Mimo że dawna opieka nad chorą mamą dała się jej mocno we znaki, z chęcią pomagała chorym. – Grzegorz pokazał mi, jakie piękne może być życie – mówiła w zadumie. – Planowaliśmy, że za rok, może dwa postaramy się o dziecko. Ale... szczęście nie trwało długo.
– Miałam akurat dyżur w szpitalu. Nagle zrobiło się zamieszanie, bo przywieźli jakichś ludzi z wypadku. Wśród nich zobaczyłam Grzegorza! Umarł na moich rękach. Mój świat stworzony z takim trudem legł w gruzach. W jednej chwili... jak za pstryknięciem palców.
reklama
Hanna długo po tym nie mogła się pozbierać. Przez 5 lat żyła jak automat. Chodziła do pracy i beznamiętnie robiła to, co do niej należało. I cały dzień myślała tylko o tym, by wrócić do domu i... położyć się spać. – Bo wtedy, we śnie On znów był przy mnie. – snuła wspomnienie. – Nie mogłam przywołać w wyobraźni jego twarzy. Ale pamiętałam zniewalający zapach, w którym się zakochałam, dotyk zawsze ciepłych dłoni i jego czuły szept. Powtarzał, że jestem najważniejsza dla niego i że jest szczęściarzem, mając mnie przy boku. Tak boleśnie za nim tęskniłam...
Zapach szczęściaDusiłam się. Moje dni wypełniał po brzegi bezgraniczny smutek. Nie było godziny, bym nie pomyślała o tym, jak okrutnie los ze mnie zadrwił. Dał zaznać szczęścia, a potem wszystko bezlitośnie odebrał. Czułam, że muszę coś zrobić, by wyrwać się z tego marazmu. Byłam jeszcze młoda, nie miałam nawet 30 lat.
Któregoś dnia Hanka dowiedziała się, że szpitale w Norwegii poszukują pielęgniarek. Postanowila się zgłosić. Po trzech miesiącach kursu językowego siedziała w samolocie do Bergen. Był sobotni poranek. Na lotnisku czekał na nią przedstawiciel z agencji pracy. Miała opiekować się pewną starszą panią, mieszkającą w dużym domu.
– Zdębiałam, gdy zobaczyłam, że to posiadłość w małej wsi – wyznała. – Byłam załamana. Pomyślałam – to ja po to uciekałam ze wsi do miasta, z Polski do Norwegii, by znowu mieszkać w towarzystwie kur i krów?! Ledwo powstrzymywałam płacz, gdy gospodarz domu przedstawiał mnie swojej matce, a mojej podopiecznej. A potem zaprowadził do mojego pokoju. Nawet odmówiłam zjedzenia kolacji, bo byłam zbyt przybita, by zejść na dół. Jak zwykle uciekłam... w sen.
Gdy obudziła się rano, przez chwilę nie mogła zrozumieć, gdzie jest. Leżała pod grubą pierzyną, obleczoną w wykrochmaloną śnieżnobiałą pościel. Rozejrzała się po pokoju i uznała, że jest bardzo ładny. Ogarniała ją jakaś dziwna błogość, jakże różna od tego okropnego uczucia z poprzedniego wieczoru. Nagle uświadomiła sobie, że w całym domu przepięknie pachnie. Ubrała się czym prędzej i zbiegła do kuchni. Był niedzielny poranek i gospodarz piekł słodkie placki. Pachniały wanilią, cynamonem i... czymś jeszcze.
W Norwegii odnalazłam swoje szczęście. Gospodarz, który miał na imię Max, okazał się moją bratnią duszą. Z nim stworzyłam szczęśliwą rodzinę. I to gdzie? Na wsi. Dziś wiem, że to nie od miejsca, w którym żyjemy, zależy, czy będziemy szczęśliwi. Ale od ludzi, którymi jesteśmy otoczeni, stanu ducha i... iskry radości odnalezionej gdzieś na dnie serca.
Sylwia Bartczakil. Monika Buczyńskafot. shutterstock
dla zalogowanych użytkowników serwisu.