Serce zgubione w ogrodzie

Los nie dał jej własnych dzieci. Może dlatego tak hojnie obdarzyła miłością cudze. Miłością i niezwykłym prezentem - mało kto pamięta, że Centrum Zdrowia Dziecka w podwarszawskim Międzylesiu powstało w odpowiedzi na apel Ewy Szelburg-Zarembiny.

Serce zgubione w ogrodzieIdąc przed kilku laty do budynku Polskiego Radia w Warszawie, zwolniłam odruchowo nieopodal skrzyżowania dwóch ulic: Malczewskiego i Wejnerta. Mijałam bowiem miejsce od lat znajome - niezwykłe i bardzo mi przyjazne. Stał tu skromny, parterowy dom. Ale za to ogród - to była prawdziwa bajka. Każdy przechodzień musiał przystanąć, by chwilę popatrzeć. Tyle w nim było przeróżnej roślinności, która od wczesnej wiosny do późnej jesieni pyszniła się chyba wszystkimi istniejącymi na świecie barwami.

Jabłonie i grusze, wiśnie i czereśnie, a także różne odmiany sosen sąsiadowały z cyprysami i magnoliami. Był tu nawet kasztanowiec o jadalnych owocach - wielka u nas rzadkość. I przepych kwiatów: od przebiśniegów i krokusów, poprzez przylaszczki, żonkile aż do clematisów i róż w wielu odmianach. I pergola obrośnięta zielenią, miniaturowe jeziorko z nenufarami i trzcinami u brzegu.

Nad nim stała ławeczka z pni brzozowych i drewniana kaczka, którą kiedyś przywiozła z Helenowa szkolna wycieczka. Nad całym obejściem czuwał świątek w drewnianej kapliczce. Ogród tętnił życiem. Nawet, kiedy spał pod otuliną śniegu wiadomo było, że to tylko odpoczynek przed kolejnym rozkwitem.

Dom przez łzy rozmyty

Bywałam nie raz gościem właścicieli tej posesji: pisarki Ewy Szelburg-Zarembiny i jej męża, pedagoga, a zarazem wydawcy, Józefa Zaremby. Przeprowadzałam wywiady z autorką "Wędrówki Joanny", tutaj, w miejscu, o którym pisała, że jest tak drobne, że daje się zamknąć wraz z dachem, ścianami i całym ogromnym szczęściem w dwu złączonych ze sobą, wytartych od długiego noszenia ślubnych pierścionkach. I oto, tamtego dnia, przed kilku laty, w siąpiące deszczem marcowe popołudnie, patrzyłam, nie wierząc własnym oczom: ten niezwykły ogród przestał istnieć. A na miejscu domu szczerzył paszczę ogromny dół.

Nad nim wisiała stalowa łyżka koparki, oblepiona ziemią. Ani śladu trawników i rabat, drzew i kwiatów, jeziorka i karmników, do których zlatywały się ptaki. Zniknął także drewniany świątek wraz z kapliczką - nie zdołał tego wszystkiego ochronić. Przestało istnieć miejsce najdroższe dla pisarki, owiane magią jej miłości. Szłam do Radia ze ściśniętym gardłem, a w myśli kołatały mi się strofy wiersza pani Ewy: Komu piosenkę, komu?/ Bo idę szukać domu. /Dom łzy rozmyły i deszcze/ Ale gdzieś świeci się jeszcze/ Lampa nad książką rozwartą/ której już czytać nie warto /Nie usiądziemy za stołem/ On, jak i my, jest popiołem...

- Zwłaszcza ten ogród był dla Ewy miejscem magicznym - powiedziała mi niedawno pani Janina Brzozowska, przyjaciółka Zarembów, a zarazem ich opiekunka w latach późnej starości. Większość życia Ewa spędziła na pogoni za kawałkiem własnej, zazielenionej wokół domu ziemi.

reklama

Przed zakopiańskiem domem położyli głaz, który stał się zegarem słonecznym
Przed zakopiańskiem domem położyli głaz, który stał się zegarem słonecznym. Na werandzie postawili lunety. W tym domu mieli odwagę być szczęśliwymi.

Śladem ojcowskiej miłości

Ewa (a raczej Irena, bo takie było jej metrykalne imię) Szelburg spędziła dzieciństwo w Nałęczowie. W małym, drewnianym domku o dwóch ganeczkach mieszkała wraz z matką, zarabiającą szyciem, i ojcem, kasjerem w zakładzie leczniczym. To on, z zamiłowania ogrodnik i pszczelarz, tchnął w swą jedynaczkę miłość do przyrody. Jedną ze swoich pierwszych książek - "Ogród króla Marcina" - Ewa pisała z myślą o ojcu.

Wcześnie utraciła rodziców, lecz pamięć obojga pozostała w niej na całe życie. W wielu książkach, i dla młodzieży, i dla dorosłych, pojawiają się postacie, których byli pierwowzorami. Ledwie zdążyli ją odchować i wysłać na naukę do Lublina, potem Krakowa, a sami cofnęli się w cień tak głęboki, że z tego cienia dziś nic więcej nie możesz dostrzec, przechodniu, tylko zieleń paproci nagrobnych i na wpół zatarte daty zgonu na szarej, cementowej płycie - napisze później.

Nałęczów Ewa pożegnała na zawsze. Jej droga do własnego "miejsca na ziemi" była długa i trudna. Sama musiała zarabiać na życie i dalszą naukę. Jako młodziutka sanitariuszka w szpitalach wojskowych przetrwała pierwszą wojnę światową. A gdy nastał czas pokoju, zaczęła uczyć dzieci. I nieśmiało próbować swoich sił w pisaniu wierszy i prozy. Najpierw - dość długo - dla dzieci, potem z myślą o czytelnikach dorosłych.

W latach 30. rozgłos przynoszą jej dwa tomy zamierzonego na szeroką skalę cyklu powieściowego: "Wędrówka Joanny" i "Ludzie z wosku". Ewę fascynują dzieje Warszawy. Ożywia więc jej legendy wygrzebane ze starych kronik i uzupełnione własną wyobraźnią. Wytrwale szuka też w tym mieście własnego kąta. Nie mogły nim być sublokatorskie pokoje, ani wynajęte mieszkania.

Obrączki, petunie i gwiazdy

Pierwszy związek małżeński - z nauczycielem, a zarazem literatem, Jerzym Ostrowskim - okaże się krótkotrwały. Za to drugi, z Józefem Zarembą, da Ewie miłość i oparcie aż po kres jej dni. To była bardzo romantyczna historia. Ewa z pierwszym mężem i młodszym od niej o pięć lat Zarembą uczyli w liceum, w jednej z podwarszawskich miejscowości. Któregoś letniego dnia oszalały z wściekłości uczeń zaczął strzelać do Ostrowskiego, bo ten oblał go na maturze. Trafił Zarembę. Rannego doglądała Ewa, pełna poczucia winy za męża. I tak zrodziła się wielka miłość. Potem był rozwód Ewy - wiadomo, tylko cywilny. Poetka nie chciała jednak żyć na kocią łapę z Zarembą.

Była osobą wierzącą i ślub przed ołtarzem miał dla niej wielkie znaczenie. Ponieważ w kościele katolickim wziąć go nie mogli, wyjechali do Wilna i tam przyjęli sakrament małżeństwa w obrządku ewangelicko-augsburskim. Po wielu latach, kiedy Ostrowski umarł, Zarembowie postanowili wziąć ślub katolicki. Ale okazało się to niezwykle trudne. Sprawa oparła się nawet o Watykan. Widać Kościołowi nie zależało aż tak bardzo na powrocie zagubionej owieczki. Koniec końców Ewa z Józefem stanęli przed ołtarzem w kościele św. Michała w Warszawie.

W początkach swego związku mieszkali w spółdzielczym dwupokojowym mieszkaniu przy ulicy Fałata. Wprawdzie balkon obsadzony petuniami to jeszcze nie ogród, ale pobliska zieleń dawała pisarce wiele radości i tłumiła odgłosy uliczne. Lecz to mieszkanie nie było jeszcze tym, czego najbardziej pragnęła. Na krótko przed wojną Zarembowie kupują w Zakopanem kawałek ziemi i budują chatę góralską. Nazwali ją "domem pod gwiazdami". Pani Ewa napisze później o sobie i mężu, że oboje mieli odwagę być szczęśliwymi. Domek ich powstał na polance tak małej, że mieściła zaledwie trochę paproci orlicy, trochę goryczek, kilkanaście smreków, kilka gniazd ptasich, garść gwiazd nad nimi. Przed chatą położyli okrągły, granitowy, tatrzański głaz, który stał się zegarem słonecznym.

Jasno wybielili pokój z wielkimi oknami na południe, pełen światła słonecznego i ciszy leśnej. Przez lunety umieszczone na werandzie oglądali rozgwieżdżone nocą niebo. Pewnie inspirowało poetkę, bo w jej wierszach dla dzieci nie brakuje gwiazd. Któż z nas nie pamięta chociażby tego: Idzie Niebo ciemną nocą,/ ma w fartuszku pełno gwiazd./ Gwiazdy błyszczą i migocą,/ aż wyjrzały ptaszki z gniazd./ Jak wyjrzały - zobaczyły/ i nie chciały dalej spać,/ kaprysiły, grymasiły/ żeby im po jednej dać! - Gwiazdki nie są do zabawy,/ tożby Nocka była zła/ Ej! Usłyszy kot kulawy!/ cicho bądźcie!... A, a, a...

Źródło: Wróżka nr 6/2000
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl