Strona 1 z 2
Gdyby w jego ogrodzie nie zjawił się lew, Leszek Bielenda nadal chodziłby do cyrku. I nawet przez myśl by mu nie przeszło, że ludzie bywają bardziej okrutni niż dzikie zwierzęta. Ale lew zamieszkał nie tylko w ogrodzie Bielendy, lecz przede wszystkim w jego sercu.
To miała być przygoda najwyżej na trzy miesiące. Biznesmen z Głogowa Małopolskiego pod Rzeszowem dowiedział się przypadkiem, że cyrkowy treser z Pomorza ma problem z małym lwem Simbą, którego przywiózł z Francji. Lwiątko musiało bowiem dzielić klatkę z dorosłym samcem, co groziło pożarciem malca przez starszego kolegę. Treser szukał więc kogoś, kto przygarnie Simbę do czasu, gdy uda mu się stworzyć bezpieczniejsze warunki dla lwa.
– Pomyślałem: „Dlaczego nie? W końcu to tylko na chwilę”. W dodatku przecież mały lew, tak wtedy myślałem, to tylko wyrośnięty kociak – wspomina Leszek Bielenda. I w sierpniu ubiegłego roku, nie zważając na protesty żony i dwójki dorosłych dzieci, zaprosił czteromiesięcznego wówczas Simbę pod dach swojej przestronnej willi. A właściwie do… swojej sypialni. Bo chciał mieć lwiątko cały czas na oku i przygotował mu legowisko obok swojego łóżka.
Kto naprawdę jest królem zwierząt?
– Bałem się go straszliwie. Nie spałem po nocach, cały czas zastanawiałem się, co powinienem zrobić, żeby zapewnić bezpieczeństwo rodzinie – przyznaje biznesmen.
Lew za to nie bał się nikogo. Ani swojego wybawiciela, ani kolegi Leszka Bielendy, Remigiusza Piekło, który został drugim opiekunem zwierzaka. U Bielendów Simba prawie od razu poczuł się jak u siebie w domu, choć na początku nie potrafił przejść więcej niż kilka kroków. Powód? Właśnie najwyżej kilka kroków mógł zrobić w klatce, w której dotąd przebywał.
reklama
To był ten pierwszy raz, gdy Leszek Bielenda zaczął się zastanawiać, czy cyrk jest najlepszym miejscem do życia dla lwów. Wcześniej nie miał nic do cyrków, wręcz przeciwnie, wydawały mu się dość oryginalnym sposobem na zabawianie ludzi. Coraz chętniej jednak sięgał po książki poświęcone królowi zwierząt. Dowiedział się z nich na przykład, że wielkie koty, które z czasem zamieniły się w lwy, pojawiły się na Ziemi kilka milionów lat temu, że zamieszkiwały większość kontynentów, z Europą włącznie, ale dziś są praktycznie na wymarciu… Czemu winni są ludzie, dla których lew od wielu pokoleń był i jest wrogiem numer jeden (choć do rzadkości należą sytuacje, w których król zwierząt, bez przyczyny, atakuje człowieka). Co ciekawe, w książkach wyczytał też, że prawda o lwiej naturze przetrwała jedynie w legendach i bajkach. To w nich właśnie lew kojarzony był zazwyczaj z siłą, mądrością i spokojem.
Simba tymczasem wylegiwał się w salonie, z ochotą pływał w ogrodowym basenie, z rozkoszą rozrywał na strzępy kolejną podarowaną piłkę. Respekt budził w nim jedynie wiekowy już ratlerek Elvis, pies Bielendów, który nie zważając na okoliczności, podkradał się do Simby, by sprzed nosa zabrać mu jego ulubiony przysmak – wielką wołową kość. Mniej więcej dwa razy większą od siebie. Albo w przypływie złego humoru podskokiem rzucał się na lwa, wbijał zęby w jego sierść i dyndał na zdumionym Simbie, dopóki starczyło mu sił. Ostatecznie mały lew podbił serca całej rodziny. Z Elvisem włącznie.
– Okazało się, że małe lwy wcale nie są, jak sądziliśmy, straszne, tylko śmieszne – mówi Bogusława, żona Leszka. Problem w tym, o czym Leszek wiedział doskonale, że małe lwy w końcu przestają być małe. Ale podrośnięty Simba miał przecież wrócić do cyrku, więc duże i groźne zwierzę dla rodziny Bielendów stanowiło abstrakcję. Pewnego dnia Simba, a ważył już wówczas ponad 50 kilogramów, przechadzając się po ogrodzie uderzył z całą siłą głową w mur. Po prostu go nie zauważył.
Chwilę później z oka wyleciała mu jakaś dziwna kulka. Bielendowie przerazili się. Zapakowali lwa do samochodu i popędzili do Lublina, do instytutu weterynarii, prowadzonego przez wybitnego znawcę zwierząt profesora Ireneusza Balickiego. Po drodze Leszek Bielenda zaczął wiązać ze sobą fakty: Simba od dłuższego czasu na swojej drodze nie zauważał całkiem sporych przeszkód: w domu potykał się o krzesła i stoły, w ogrodzie – o drzewa i kamienie.
Zdarzało mu się spaść ze schodów. Diagnoza nie przysporzyła weterynarzom większych problemów, okazało się, że Simba ma genetycznie uwarunkowaną zaćmę. Czekała go operacja albo groziła mu ślepota. To był dopiero początek kłopotów lwa i jego opiekunów spod Rzeszowa.
Cyrk z lwem – Nikt już nie chciał Simby, bo przecież dla cyrku chory lew to lew mało zabawny – mówi z pewnym rozgoryczeniem w głosie Leszek Bielenda. Ale nie tylko dla cyrku. Wkrótce okazało się, że Simby, z powodu jego problemów zdrowotnych, nie przyjmą ani ogrody zoologiczne, ani afrykańskie ośrodki, w których przystosowuje się zwierzęta do życia na wolności.
Tymczasem w ogrodzie w Głogowie Małopolskim lew, już po usunięciu zaćmy, wracał powoli do zdrowia. Powoli, bo początkowo był w ciężkim stanie. Bielendowie musieli zakraplać mu oczy, sześcioma różnymi kroplami, przez kilka tygodni, właściwie bez przerwy. Przez ten czas praktycznie nie spali. A Simba tak się przyzwyczaił do zabiegów, że pod koniec terapii sam nastawiał już oczy do zakraplania. A przy okazji rósł. Oraz wzbudzał coraz większe zainteresowanie otoczenia.
Do willi Bielendów, oprócz zaciekawionych sąsiadów i dzieci z pobliskich szkół, zaczęli pukać urzędnicy, prokuratorzy oraz obrońcy zwierząt. Wszyscy mieli za złe biznesmenowi, że trzyma w swoim domu drapieżnika, a to przecież w Polsce zabronione. Bo zgodnie z prawem lwy mogą być hodowane jedynie w zoo lub w cyrkach. Bielenda czuł się zupełnie bezradny, nie chciał przecież łamać przepisów. Ale co miał zrobić z Simbą? Wiedział, że jeśli pozbędzie się lwa, to najpewniej skaże go na śmierć. Z drugiej strony nie wyobrażał sobie, że będzie mieszkał pod jednym dachem z dorosłym drapieżnikiem. Choć coraz częściej czuł, że Simba stał się częścią życia jego rodziny.
– Wiem, może to zabrzmieć dziwacznie, ale my po prostu pokochaliśmy tego wielkiego kota – zapewnia. A wielki kot przysparzał Bielendom coraz większych kłopotów. Któregoś dnia przestał w ogóle jeść. I znów trzeba było powiązać fakty – koc, na którym spał Simba, zmniejszył się o połowę. Lew potraktował go jak kolejny smakołyk... I znowu trafił do Lublina. Okazało się, że strzępkami koca ma zupełnie zatkane jelita. Życie lwa zawisło na włosku. Kolejna operacja nie wchodziła w grę, Simba mógłby jej nie przeżyć. Skończyło się na tym, że studenci weterynarii, przez pięć godzin, przez gardło i żołądek, skrupulatnie wyciągali z wnętrzności lwa strzępki tkaniny. W trakcie drogi do domu obolały lew ryczał... jak lew.
– To chyba był ten moment, w którym zrozumiałem, że nie zostawię przyjaciela w biedzie – opowiada Leszek Bielenda. Musiał jednak wymyślić, jak zapewnić warunki do hodowli lwa, i to w taki sposób, by zarówno zwierzę, jak i otaczający go ludzie czuli się bezpiecznie. Zaczął od przygotowania domu dla Simby obok własnej willi. Na 34 arach, czyli 3400 metrach kwadratowych, zbudował wybieg i grotę-siedlisko dla zwierzęcia, a przy pomocy specjalistów od dzikich zwierząt ogrodził teren ponad 3,5-metrowym kamienno-metalowym murem.
Dzięki temu sąsiedzi Bielendów przestali się bać, że lew zajrzy im w okna, a mieszkańcy Głogowa zaczęli być dumni, że mają wyjątkową, w dodatku całkowicie bezpieczną atrakcję. I stało się też tak, że Leszek Bielenda, chcąc, nie chcąc, zarejestrował cyrk, by przepisom, formalnie, stało się zadość. Ostatecznie nawet ekolodzy przyznali, że takich warunków, jakie przygotował dla Simby jego właściciel, mogłyby pozazdrościć zwierzęciu lwy w całej Europie. Simba po prostu żyje jak w raju.
– Oczywiście, że wolałbym, by mój lew nie był moim prywatnym lwem, tylko lwem wolnym, przemierzającym tysiące kilometrów sawanny. Ale zdawałem sobie sprawę, że urodzony w niewoli Simba na sawannie nie miałby szans na przeżycie jednego dnia. Nie mając zatem wyjścia, eksperymentowałem – przyznaje biznesmen. – Tak naprawdę nie miałem się na kim wzorować, bo przecież udomowionych lwów w Polsce nie ma.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.