Czego nauczysz się od roweru

Naturalnie rzecz biorąc, nie można pamiętać wydarzeń sprzed własnych narodzin. Ale też nie jest to niemożliwe…

Czego nauczysz się od roweruZ rowerami jest jak z jajkami. Od pewnej chwili ich konstrukcja jest stała, a w recepturze zmieniają się tylko proporcje składników. Jedna kura może więc znosić w jajkach więcej żółtka, a druga fabryka może przydać rowerowi większe koła lub zmienić ich rozstaw. Istota jednego i drugiego jest jednak niepodatna na zmiany. Jajka można więc chłodzić, rowery zaś przechowywać w lamusach, a dopóki jedne i drugie nadają się do użycia, czyli są zdolne odgrywać swoje role – wszystko z nimi jest w porządku.

Stąd też te wszystkie strupie-szałe, pordzewiałe rowerki, zreperowane drutem, na których od I wojny pomyka przez miedzę Polska prowincjonalna. Struple rzadko spotyka się w mieście – a szkoda! – chociaż do miasta są zdatne przede wszystkim, jako wysoce kradzieżoodporne. Nie trzeba ich przywiązywać; nawet w centrum. Nikt normalny takiego badziewia nie ruszy, bo nawet wandale wstydzą się dewastować ruiny. Aby skopać bezzębnego staruszka, potrzeba rzetelnego zwyrodnialca – takich jednak niewielu… Do niedawna sama dosiadałam takiego rumaka – szczęśliwa, że znalazłam coś bezpiecznego dla środowiska, dobrego dla zdrowia i niekłopotliwego.

Nie wiem, skąd on się wziął. Od zawsze był obecny w rodzinnej drewutni i już. Stanowił przejaw samo- rództwa maszyn, ponieważ najstarsi krewni nie pamiętają, kto go kupił ani kto wiosną 1927 roku spadł z niego na twarz – i nawet się o to nie wykłócają. Fakt zastanawiający w sytuacji, gdy moja cioteczna prababka potrafi zabawiać gości precyzyjnymi obliczeniami, ile komu należy się – tytułem spadku po różnych antenatach na podstawie: prawa zwy- czajowego, zasług osobistych, darowizn oraz testamentów – centymetrów bieżących z każdej archaicznej rury wydechowej, która „na wszelki wypadek” poniewiera się po tej samej drewutni!

reklama

Cioteczna prababka ma 101 lat i kocha słyszeć, jak w rodzinie trawa rośnie. A jednak o pochodzeniu tego właśnie roweru nie wie literalnie nic, chociaż stanowił on kiedyś familijny majątek – i jako taki powinien przechodzić z ojca na syna. Tajemnicza sprawa, że nikogo nie dziwi niewiedza prababci. A ponadto niesamowite, że gdy o rowerze mowa, to ja jako jedyna mam niejasny przebłysk pamięci. Pamięci ponadnaturalnej. Widzę zatem filodendrony ciotki Danusi… Oraz postać muskularnego wikinga w dżinsowej kamizeli, wymazanej smarem… Filodendrony są mojego wzrostu, sięgają podmurówki. Tak gęste, iż nikt mnie nie dostrzega.

Wiking ma naszyjnik ze sflaczałych dętek, wlecze po podjeździe gruchota z zygzakiem na ra-mie i wykrzykuje, nie wiadomo do kogo, że „wszystkim gały wyjdą, jak go sobie elegancko wyklepie”. Nie wiem, jakiego „go” i nie rozumiem, o co chodzi z tym klepaniem. Jednak i mnie przeszywa radosne poczucie potęgi. Oboje z Wikingiem wiemy: stanie się coś cudownego! – być, klepać i żyć to wspaniała zabawa! Dlaczego to pamięć ponadnaturalna? Bo zdaniem Mamy, plotę głupstwa. Ów blondas to podobno „ewidentnie syn sklepowej”. Lokalny skandalista, który za Gierka budził we wsi więcej kontrowersji, niż umie sobie wymarzyć Michał Szpak.

Kazał do siebie mówić per „Dżinks”, nawet proboszczowi. Obciął rękawy nowiutkiej kurtki z Peweksu za 30 dolców. Na plecach wymalował pacyfę. Chadzał w tym stroju, na gołe ciało, na zabawy do remizy – sam. Aż mądrzy ludzie zaczęli gadać, że w sztachetach są za długie gwoździe, aby Dżinksowi było pisane naprawdę długie życie. I mieli rację, chociaż obyło się bez sztachet. Prócz wyczucia do podrywu chłopak miał jeszcze talent do mechaniki. Wyremontował stary motocykl i szybko zabił się o słup, na tydzień przed własnym ślubem, jak raz 2 września.

A teraz, Mesdames, Messieurs, pointa, voila! – Dżinks zszedł z czołówki trzy lata wcześniej, nim zjawiłam się na świecie (jest grób Dżinksa z lastryko, z napisami końcowymi, można więc sprawdzić osobiście ten scenariusz). A gdy Mama stawiała wózek ze mną pod filodendronami, one sięgały już do szczytów okien. Oto nagie fakty. I ja w nie wierzę. Dopuszczam możliwość, że igrałam pomiędzy filodendronami w ramach przygotowań do desantu na Ziemię, a nawet, że obserwowałam wtedy akcję swojego poprzedniego wcielenia. Dopusz-czam również, że oboje z Dżinksem urodziliśmy się, by ziściło się przeznaczenie tego roweru. Zadaniem Dżinksa było go wyremontować i dostarczyć mi pod nos, a moim – opylić na Allegro. Bo (kto wie?) może internet powstał, aby rower jak najprościej i bez żadnych cudów przedostał się z Europy do Nowej Zelandii?!

Już po pierwszej przejażdżce wiedziałam, że ma nie tylko duszę i osobowość, lecz także zdolność komu- nikowania się. Oczywiście, jak mu się chce. Ze mną od razu wszedł w kontakt. Już w pierwszym tygodniu szkoły zamiast jeździć na lekcje, zaczęłam na nim zwiedzać okolicę. Po miesiącu zawiózł mnie na kurhanek w lesie, na którym poznałam późniejszego męża – mój rower przykuł jego uwagę, a potem już jakoś to poszło. I tak dalej… Wkrótce zyskałam pewność, że potrafi on postawić na swoim, a ja jestem tylko narzędziem w jego rękach. Wiem, że mogę zostać posądzona o urojenia. Milczałam dotąd, właśnie ze względu na świadomość powyższego zagrożenia; i dlatego dopiero teraz otwieram usta – gdy doszłam do wniosku, że moim byłym rowerem posłuży się… piąty jeździec Apokalipsy.

Nie umiem sobie inaczej wytłumaczyć powodu, dla którego 2 września 2010 roku mój rower został zakupiony przez nabywcę z Nowej Zelandii za 1500 złotych. Oglądało wcześniej ten pojazd wielu maniaków cyklizmu, a każdy orzekał, że to prymitywna samoróbka – rama spawana czy jakoś tam u kowala i w ogóle. Żaden jego element nie był wart tynfa. Na aukcję trafił w ramach zakładu, który nieopatrznie zawarłam z mężem – zwolennikiem poglądu, że „zbliża się koniec świata, bo ludzie wszystko kupują”. Chciałam go przekonać, że ma depresję. A tymczasem ktoś kupił rower po bardzo zajadłej licytacji i jeszcze zapłacił 1800 złotych za transport.

Nie mogłam wycofać się z umowy, chociaż próbowałam, bo przypadkiem wyszło na to, że sprzedałam wiernego przyjaciela. Zbliża się pierwsza rocznica naszego rozstania. Wierzę, że mu dobrze w tej Nowej Zelandii i zastanawiam się, czy by go nie odwiedzić. Tęsknię. Na dobitkę mąż twierdzi, że to była decyzja roweru, a nie moja. Wolał ładne młode dziewczyny, a że ja się postarzałam i utyłam – to on postanowił odejść. Nie wiem, która wersję wolicie – obie są apokaliptyczne. Jeżeli chodzi o mnie, to wybieram koniec świata, a nie jesień.


Iwona L. Konieczna

Źródło: Wróżka nr 9/2011
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl