Zagadka zamku w Przemyślu

Krzysztof Dedio jest blady jak ściana: skąd ta kobieta może wiedzieć, jak wyglądał dyrektor teatru? Przecież umarł w zeszłym roku… - Czy on tu jest? - wykrztusza wreszcie, rozglądając się niepewnie. Dobrosława Szymczyk, specjalistka od oczyszczania energii, kiwa głową: - Tak, on i wielu innych...

Na Zamku w Przemyślu nikogo nie dziwią fantazyjne karty dań, tajemnicze kroki czy klucze, które same przekręcają się w drzwiach.Kiedyś jeden z aktorów "Fredreum" - działającego na Zamku Kazimierzowskim w Przemyślu najstarszego polskiego teatru amatorskiego - rzucił śniegową kulą w kolegę. Tak mu się przynajmniej wydawało, dopóki postać mężczyzny nie rozpłynęła się w powietrzu. To jedyny przypadek, gdy ktoś tu ducha zobaczył. Inni pracownicy mieszczącego się tu domu kultury, restauracji i teatru twierdzą, że nie widzieli, ale ciągle mają z duchami do czynienia.

Łopot łabędzich skrzydeł

Dawna ajentka baru tak miała dosyć odkręcających się samoczynnie kurków do nalewania piwa, gasnącego światła, spadających ze stołu talerzy, fruwających nad stolikami kart dań, że zaczęła się z gośćmi z zaświatów wykłócać. W zamku do dzisiaj wspominają karczemne awantury, które urządzała... pustej sali. Barman pierwsze przejścia z duchami miał zimą. Była zamieć, nie spodziewał się klientów, więc wziął na zaplecze zepsuty telewizor i zaczął w nim grzebać.

Nagle usłyszał, że otwierają się drzwi do sieni, potem następne, te do baru. Wyszedł, żeby zapytać, co podać, ale w barze nikogo nie było. Wrócił na zaplecze i znów usłyszał te odgłosy: pierwsze drzwi, drugie drzwi, kroki... Tak kilka razy. A potem zaczęły się historie z radiem. Zwykle nastawia je na RMF albo na Zetkę. Co kilka dni zdarza się jednak, że gdy rano otwiera lokal, radio nie dość, że jest włączone, to jeszcze przestrojone na program II Polskiego Radia, który nadaje muzykę poważną...

Poprzedni dyrektor zamku nawrzeszczał kiedyś na portierów, że wpuścili na basztę aktorów, którzy urządzili tam sobie próbę, hałasują i on nie może pracować. Wszyscy trzej poszli sprawdzić: baszta była zamknięta, za drzwiami cicho jak makiem zasiał... Od tamtej pory przestał się naśmiewać z pracowników, że pewnie piją wódkę i mają omamy.

reklama

Nikogo tutaj nie dziwią kroki dudniące po pustych komnatach - raz ciężkie, jakby ktoś szedł w wojskowych butach, innym razem lekkie, kobiece. Nikt się nie dziwi, gdy nagle klucz w zamku sam się przekręca albo kiedy drzwi gwałtownie się otwierają i zamykają, choć nie ma przeciągu…

- Po trzech miesiącach pracy wziąłem nocny dyżur za jednego ze strażników - opowiada Krzysztof Dedio, na zamku najął się jako elektoakustyk osiem lat temu. - Była 21.00. Nagle usłyszałem łomot w magazynie dekoracji wysokich. Pomyślałem, że coś się przewróciło. Ale uświadomiłem sobie szybko, że to nie odgłos upadających przedmiotów, lecz jakby tysiąc łabędzi latało wewnątrz i tłukło skrzydłami o ściany i drzwi. Nie odważyłem się zajrzeć do środka, sprawdziłem tylko, czy magazyn jest dobrze zamknięty. Rano, kiedy przyszedł zmiennik, wybraliśmy się tam we dwójkę. Wszystko stało na swoim miejscu w jak najlepszym porządku.

Kości nie dają spokoju

Krzysztof ma już dosyć tych wszystkich duchów, dlatego zgodził się o nich mówić. Ale to nie przez niego sprawa stała się głośna na cały kraj. To dzięki Adamowi, jego młodszemu koledze, który powiedział niedawno szefowi, że bardzo dziękuje za nocne dyżury. I wtedy w Polskę poszła plotka, że na Zamku Kazimierzowskim w Przemyślu pracownicy boją się duchów. Tak bardzo, że rzucają robotę. Ale to nieprawda - rzucił tylko Adam i nie robotę, tylko nocne zmiany.

Z zamkowej baszty rozpościera się widok zapierający dech w piersiach: prawie na wyciągnięcie ręki stare miasto utkane gęsto kościołami i cerkwiami, dalej osiedla, a jeszcze dalej, we mgłach, zielone wzgórza Ukrainy. Ale Krzysztofowi Dedio nie w głowie widoki. - Duchy dezorganizują nam pracę. Jak długo można żyć w ciągłym stresie?

Krzysztof ma jeszcze jeden problem - boi się, że to "coś" z zamku mogło się przywlec za nim do domu. Kiedyś, gdy jego rodzina gościła cudowny obraz Matki Boskiej, zdarzyło się coś dziwnego. Żony i jednego syna nie było w domu, drugi siedział przy komputerze w swoim pokoju. Przed obrazem, w stołowym, paliła się gromnica. Kiedy Krzysztof tam zajrzał, włos zjeżył mu się na głowie. Gromnica była złamana u podstawy, wyglądała jak przecięta nożem. A część, która leżała na podłodze, paliła się... z dwóch stron. Paliło się również to, co pozostało w świeczniku!

- Najpierw, w IX wieku, pobudowano tutaj klasztor, na dziedzińcu widać fundamenty - opowiada Krzysztof.
- Nieco później powstała bazylika, jej resztki zasypane są ziemią. Wokół niej był cmentarz. Studenci archeologii, którzy odrabiają tu praktyki, ciągle wykopują czaszki - mówi. Te kości nie dają mu spokoju. Na nich Kazimierz Wielki wymurował zamek.

W zamkowej kawiarni czekamy na resztę naszej "Wróżkowej" ekipy: Dobrosławę Szymczyk i Mirosława Mazura, specjalistów od oczyszczania energii. I słuchamy coraz dziwniejszych opowieści.

Krzysztof Dedio Dobrosława Szymczyk Mirosław Mazur
 Dlaczego w Zamku straszy? Być może kluczem jest tajemnicza drewniana płaskorzeźba albo zamurowana studnia... Od lewej: Krzysztof Dedio, Dobrosława Szymczyk i Mirosław Mazur.

- Zawsze lubiłem nocne dyżury, mogłem się wtedy spokojnie uczyć - opowiada swoją historię Adam, sprawca całego zamieszania. W noc poprzedzającą rezygnację z nocnych dyżurów było tak: gdzieś około 3.00 skończył czytać książkę. Nagle usłyszał na dziedzińcu kroki i głośną rozmowę. Nie rozumiał słów, ale to były męskie głosy. - Pomyślałem, że ktoś się włamał do zamku, tylko dlaczego "włamywacze" rozmawiają sobie tak swobodnie? Jakby przechadzali się po własnym ogrodzie, gawędząc o błahostkach. Z latarką w ręku obszedłem dziedziniec.

Nikogo nie było. Na dodatek pies, zawsze bardzo czujny, spał w najlepsze. Wróciłem na portiernię, ale ledwie zdążyłem się położyć, historia się powtórzyła. Tym razem nie odważyłem się wyjść na zewnątrz, poświeciłem tylko latarką. I znowu nic! Postanowiłem jakoś dotrwać do rana. I wtedy, tuż nad głową, usłyszałem kroki. Ktoś chodził po garderobie! Następnego dnia powiedziałem dyrektorowi, że nie wezmę więcej nocnych dyżurów.

W okna kawiarni bębni deszcz. Wreszcie są! Przemoczeni wchodzą do środka. - Mieliśmy problemy z samochodem, tak jest zawsze, kiedy jedziemy "na akcję" - śmieje się Dobrosława. I dodaje poważnym głosem: - Cokolwiek to jest, najwyraźniej nie chce, by zakłócać mu spokój.

Czy jest z nami dyrektor?

W zamku panuje kompletna cisza. Kroki odbijają się echem od ścian i sufitów. Dobrosława jest skupiona, przygląda się uważnie wszystkiemu. Mirosław żartuje. Wyjmuje różdżki, wahadełko, urządzenie do mierzenia pola elektromagnetycznego, które natychmiast "wariuje". W sali klubowej Mirosława szczególnie zaintrygował kominek. Dobrosława tkwi w oknie. - Tam powinno coś być! - mówi. - Dalsza część budynku. Czuję to...

- Klatka schodowa jest czysta - melduje, gdy zmieniamy pomieszczenie, i pyta, czy czujemy jakąś różnicę przechodząc z miejsca "zainfekowanego" do pomieszczenia wolnego od duchów. Nie czujemy. - Nie oczyściliście dostatecznie umysłów, w takiej chwili należy się postarać nie myśleć o niczym - poucza.
W korytarzu prowadzącym do podziemi baszty więziennej zamiera na chwilę, dotykając ścian. Mirosław okrąża kolejne kondygnacje. W końcu trafiamy do sali teatralnej. Przechodzimy przez scenę i pogrążoną w półmroku widownię.

- Pewnego razu, pod koniec przedstawienia, kiedy kurtyna była już zasunięta, nagle zgasło światło - opowiada Krzysztof Dedio. - Aktorzy usłyszeli potworny huk, mieli wrażenie, że lecą na nich z góry setki kamieni, że odbijają się od desek sceny, turlają po podłodze. Skulili się pod ścianami, zasłaniając głowy rękoma. Oczywiście nie było żadnych kamieni, a widzowie w świetnych humorach czekali na bis.

Z teatrem związana jest jeszcze jedna historia. Tuż przed premierą spektaklu zmarła starsza aktorka, odtwórczyni głównej roli. W tym przedstawieniu brał udział również ówczesny dyrektor teatru, którego kobieta nienawidziła. Podczas spektaklu mężczyzna siedział na solidnym fotelu. I nagle trraach! Fotel się pod nim załamał. Pękła najsolidniejsza noga mebla. Aktorzy mówili, że zmarła aktorka jest z nimi na scenie. Żartowali też, że facet długo już nie posiedzi na dyrektorskim stołku. I rzeczywiście...

- Czy pracował tu kiedyś mężczyzna o ciemnych kręconych włosach, które zaczesywał do tyłu? Niski, drobnej budowy ciała, utykający na jedną nogę, z sygnetem na prawej ręce? - pyta Dobrosława po zejściu do pomieszczeń pod sceną.
Krzysztof blednie. - To dyrektor teatru - mówi przez zaciśnięte gardło. - Umarł w zeszłym roku. Ale... ale... czy on tu jest?... Dobrosława potwierdza. - I on, i wielu innych...

W sali archeologicznej, gdzie za szybą widać przekrój nasypu z kośćmi i okrągłymi otworami po czaszkach, które pracownicy zamku wyjęli, bo wyglądały zbyt makabrycznie, Mirosław mówi, że widzi wodę, głęboką na pół metra. - Czy była tu kiedyś studnia? - pyta. Krzysztof potwierdza.
- Zostawmy dyktafon i chodźmy stąd - mówi Dobrosława. Po piętnastu minutach zabieramy sprzęt i wracamy do baru.

Źródło: Wróżka nr 11/2003
Tagi:
Komentarzy: 1
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl