Guzik? Nie, wielka frajda!

Wybieg dla modelek zamieniła na szpitalny korytarz. Dzisiaj Katarzyna Butowtt to dr Guzik. Z czerwonym nosem i wielką przyjemnością jako wolontariusz Fundacji „Dr Clown” leczy dzieci śmiechem. I śpi spokojnie, bo teraz czuje się potrzebna.

Guzik? nie, wielka frajda! Podobno jest Pani niezniszczalna.
Na pewno bardzo silna. Myślę, że silniejsza niż niejeden mężczyzna, przedstawiciel słabszej płci (śmiech). Chociaż mam podejrzenie, że w poprzednim wcieleniu byłam właśnie jednym z nich. W drobnych kwestiach bywam niezdecydowana, ale generalnie jestem jak czołg. Nie poddaję się. Taki mam charakter.

W sytuacjach skrajnie niebezpiecznych nic nie potrafi wytrącić mnie z równowagi. Wtedy, kiedy wszyscy tracą głowę, ja się uaktywniam. Pamiętam wiele lat temu sytuację, kiedy koleżanka nadziała się na wieszak, zaczęła krzyczeć, że wypłynęło jej oko. Wszyscy uciekli, ja je... przytrzymywałam. Nie boję się. Stres mnie mobilizuje. Ale na co dzień staram się nie walczyć, raczej szukam w życiu spokoju.

A kiedy ta siła jest już potrzebna, to czerpie ją Pani z charakteru i...?
Z kosmosu. Śmieję się, ale naprawdę coś w tym jest. Od ponad 25 lat regularnie chodzę do lasu. W każdy weekend albo nawet częściej. Moja teściowa skończyła we wrześniu 100 lat. Mieszka sama, jest w znakomitej kondycji, w klubie brydżowym wygrywa z każdym. Właśnie od niej nauczyłam się obcowania z przyrodą. Zawsze byłam typem sportowym, takim harcerzem. Zakładałam plecak i ruszałam na spotkanie z przygodą, ale to teściowa nauczyła mnie w tym regularności.

Dzisiaj weekend spędzony w domu sprawia, że czuję się jak w klatce. Jakbym szła pod prąd. I dlatego od lat z moim mężem i jego mamą nawet przy dwudziestostopniowym mrozie, kiedy w lesie nie ma nikogo, z termosami maszerujemy między drzewami. I znowu można się śmiać, ale proszę spróbować przez dłuższy czas poprzytulać się do brzozy... W tym szaleństwie jest metoda.

reklama

Jednak kilka lat temu dopadła Panią ciężka choroba.
Pół roku nosiłam w sobie coś niezdiagnozowanego. Miałam fatalne wyniki badań krwi, z każdym dniem traciłam siły, potwornie bolały mnie stawy. Nie mogłam utrzymać kubka z herbatą ani przekręcić się w łóżku na drugi bok. Lekarze pobierali w kółko krew i bezradnie rozkładali ręce, przeczuwając najgorsze... Nie dawali mi nic, żeby nie zakłócić obrazu choroby. I to właśnie wtedy jeden jedyny raz w chorobie, kiedy mąż nachylił się nade mną i powiedział: „No co, mój biedaku”, nie wytrzymałam i się popłakałam. Ale wtedy też był to płacz z bezsilności, bezradności. Zwykle tego nie robię.

Wyzdrowiała Pani i postanowiła zrobić coś dla innych.
Wiem, jak wiele w czasie choroby potrzebuje się ciepła, czułości, dobrego słowa. Sama nie mogłam narzekać na brak tego wszystkiego, bo mam wspaniałą grupę wsparcia moich przyjaciółek. Kiedy zdarza mi się złapać w szpitalu od dzieciaków zakaźną chorobę, a zdarza mi się dość często, dziewczyny podrzucają pod drzwi pyszne obiady i zmykają, żeby się nie zarazić. Jedna z nich ma pod Warszawą dom, z pokojem, do którego prowadzi osobne wejście. To moja izolatka, tam mnie przetrzymuje i kuruje, kiedy jest taka potrzeba (śmiech). Więc ja na brak serca nie mogę narzekać, ale podczas swojego długiego leczenia widziałam mnóstwo osób chorujących samotnie. A nic tak w chorobie nie osłabia jak samotność. Potrzebujemy wsparcia medycznego, ale tak samo mocno tego psychicznego.

A ponieważ z wykształcenia jest Pani psychologiem...
A z zawodu tylko modelką, pomyślałam, że czas najwyższy coś z tym zrobić.

Bo praca, którą Pani wykonywała, wydała się Pani nie dość wartościowa?
Nie wydała, ale nadal wydaje mi się raczej... pusta. Nad wyraz rozdmuchane, niczym nieuzasadnione ego. Ktoś się urodził ładny, ktoś się urodził fotogeniczny, ale przecież to nie jest w żadnej mierze jego zasługa. Pamiętam, że zawsze czułam się gorsza na spotkaniach z koleżankami z roku. One się mną zachwycały, a ja myślałam sobie: „Boże, komplementuje mnie właśnie szefowa oddziału dla narkomanów!”.

Pani dr GuzikI tak została Pani dr Guzik.
Tak zrodziło się postanowienie, żeby poza zdrowym odżywianiem rodziny zrobić jeszcze coś wartościowego. Do samej Fundacji „Dr Clown” trafiłam już przez przypadek. Przechodziłam ulicą i zobaczyłam tabliczkę. Nie zastanawiałam się ani chwili. Weszłam i zapytałam, czy nie potrzebują kolejnego klowna.

Potrzebowali.
Byli trochę zdziwieni, bo mnie rozpoznali, ale dano mi szansę. Bałam się tylko trochę, że będą musiała robić jakieś głupie cyrkowe sztuczki w obliczu często śmiertelnej choroby, ale to nie jest tak. Pojechałam do szpitala jako obserwator i od razu zobaczyłam, że w tej pracy najważniejsze jest po prostu wyczucie. Z każdym dzieckiem, z każdym rodzicem postępuje się inaczej.

Trzeba zaufać intuicji?
Słuchać siebie. Wtedy łatwiej jest wyczuć dziecko. My nigdy nie pytamy o chorobę, nie po to jesteśmy, zresztą dzieci wcale tego od nas nie oczekują. Dzieci chorują zupełnie inaczej niż dorośli.

To znaczy?
Dorośli ekscytują się swoją chorobą. Koncentrują się na bólu. I ciągle chcą o nim mówić. Między sobą wymieniają się doświadczeniami, straszą operacjami, opowiadają o najcięższych przypadkach i nakręcają tę całą spiralę, szukając u siebie objawów, które ma znajoma z łóżka obok. Nie potrafią się od tego oderwać. I jeszcze bardziej się boją. Dzieci tego nie mają. Mówią krótko, treściwie. Są dzielne i odważne. Są tu i teraz. Widzą klowna, cieszą się klownem. Takie chwile dają im siłę. I wiarę w swoje możliwości. Coś w tym jest.

Nie zapomnę, jak któregoś dnia na korytarzu oddziału przeszczepów Centrum Zdrowia Dziecka spotkałam profesora Kalicińskiego, sławę, człowieka, na którego patrzy się z podziwem. Biegł z sali operacyjnej w pokrwawionym kitlu. Na nasz widok uśmiechnął się i powiedział: „Genialną rzecz robicie, naprawdę”. Byłam zaskoczona, bo to przecież on robi genialną robotę.

A jednak.
Zdarzają się sytuacje, kiedy widzę, że jest w tym „pajacowaniu” jakaś siła. Któregoś dnia siedziałam z dziewczynką, która nie widziała na jedno oko, drugie miała właśnie po operacji. Cały czas do mnie mówiła. Kiedy wyszłam z pokoju, wybiegła za mną jej mama. Popłakała się i powiedziała, że dziewczynka odezwała się po raz pierwszy od ponad tygodnia. Pamiętam też małego, śmiertelnie chorego chłopca, który, kiedy wychodziłam, powiedział: „Pani ma w sobie moc”. Przyznam, że ugięły się pode mną nogi. To niesamowite momenty.

W trudnej codzienności tej pracy. Pamięta Pani swój pierwszy dzień?
Zaczęłam bardzo szybko, bo już po dwóch razach bycia w szpitalu jako obserwator i po szybkim kursie sztuczek moja szefowa, dr Frotka powiedziała, że mam wymyślić sobie strój i... działać. Oceniła, że jestem gotowa.

Bała się Pani?
Bardzo. Najbardziej swoich reakcji i tego, czy będę umiała nad nimi zapanować. Bo po pierwszym dniu obserwacji moich kolegów w szpitalu jeszcze się trzymałam, ale w domu, kiedy opowiadałam wszystko mężowi, kompletnie się rozleciałam. Pamiętam, że miał wielkie oczy, był bardzo wzruszony, ale poprosił od razu, żebym mu więcej tego nie opowiadała, że nie chce. Potem dowiedziałam się od innych klownów, że tego rzeczywiście się nie robi, nie przenosi się do domu emocji związanych z taką pracą. To ile razy nie zapanowała Pani w szpitalu nad sobą? Wie pani, że ani razu. Nie wiem, jak to się dzieje.

Wychodzi Pani po takim dniu i co? Co się robi z tym wszystkim, co się zobaczyło, skoro nie należy opowiadać o tym innym?
Kiedy jedziemy do szpitala, całą grupą, śmiejemy się, wygłupiamy. Tak się nakręcamy. Kiedy wracamy, rzeczywiście na ogół jest kompletna cisza. Chociaż czasami zdarzały się takie irracjonalne głupawki.
Potrafiliśmy śmiać się z różnych szpitalnych historii. Taki angielski czarny humor. Terapia śmiechem na samym sobie.

Obrona?

Tak, bo czasami wychodząc ze szpitala, czuję się tak, jakby ktoś przejechał mi grabiami po plecach. To jest często wręcz fizyczny ból. Ale wiem, że to, co robię, ma sens.

Robi Pani to też dla siebie?
Pewnie, że tak. Są ludzie, którym przyjemność sprawia robienie dobrych uczynków. Po prostu. Ja tak mam. Zawsze to lubiłam.

Chce mi Pani powiedzieć, że zaspokaja w ten sposób swoje potrzeby?
Tak. Kiedy się w to zaangażowałam, w zasadzie nikomu oprócz męża nic nie powiedziałam. Ale ponieważ wyśledziła mnie jakaś dziennikarka i o tym napisała, dowiedziała się moja siostra. Zadzwoniła i zapytała: „Jeszcze ci mało, znowu chcesz, żeby o tobie mówili? Miałaś swoje nawet nie 5, ale 55 minut”. Odpowiedziałam: „Właśnie teraz nie o mnie, ale o fundacji, o tym, ile robi!”

I o dr Guzik.
Tak, bo dzisiaj jestem przede wszystkim dr Guzik. I to mi sprawia w życiu największą frajdę.

A dlaczego właśnie dr Guzik?
Bo guzik mi wychodziło z tych magicznych sztuczek (śmiech). I tak siebie nazwałam. Mówię dzieciom, że guzik mi z tego wszystkiego wychodzi, a one są szczęśliwe, że mogą mi pomagać, pokazywać, jak coś zrobić, że są lepsze, że mają magiczną moc... Bo przecież skoro ją już mają, mają też siłę, aby walczyć!

Dzisiaj, po tych kilku latach w fundacji ten Pani dawny świat, mody i pokazów, wydaje się jeszcze bardziej pusty niż kiedyś?
Niestety, tak. I nie chcę tu teraz opowiadać jak stara ciotka Klotka: „Bo za moich czasów było inaczej...”, ale trochę tak rzeczywiście jest. Wtedy życie było bardziej „o czymś”. I kiedyś bycia wziętą modelką naprawdę nie traktowało się z takim namaszczeniem. Na szczęście!

Zdarza mi się jeszcze pracować w tym biznesie. Organizuję czasami pokazy, reżyseruję je. I... bardzo się cieszę, że już nie to jest treścią mojego życia, ale raczej fakt, że zakładam swój czerwony nos i idę do dzieci. A kiedy jestem chora i przez chwilę nie mogę sobie na to pozwolić, czuję się... bez sensu. Jakbym marnowała czas czy wręcz robiła coś złego. Bo właśnie kiedy wchodzę do szpitala, wiem, że żyję.
I trochę żałuję, że nie zabrałam się za to, co w życiu ważne, trochę wcześniej. Bo nie wiadomo, co mamy zapisane w gwiazdach, nie wiadomo, co będzie jutro... Wiem jedno: chcę pomagać innym.

Bo warto już dzisiaj poczuć się potrzebnym?
Oj tak, bo poza byciem klownem to co ja umiem? No tak, jestem mistrzynią w robieniu gołąbków. Ale ile można zawijać mięso w kapustę...? Z wyksztalcenia jestem psychologiem, z zawodu tylko modelką... Pomyślalam, że czas najwyższy coś z tym zrobić.


Karolina Morelowska

Źródło: Wróżka nr 3/2009
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl