Limuzyny w Dolinie Wierzby

 Nie było sprostowań
Sebastian wstaje przed świtem. Musi napalić. Każdy pniak to jakieś 15 kg.
Trzeba je pociąć, przynieść i wrzucić do paleniska. Cztery razy dziennie.

Nie było sprostowań

Z tym BMW spotkał się chwilę wcześniej na stacji benzynowej. Kilometr dalej zauważył pogruchotane auto. Wezwał pogotowie, policję, zaczął reanimację.
W wieczornym dzienniku usłyszał, że w wypadku zabił człowieka.
– Kto wie, jakby to się skończyło. Ślady wskazywały, że tamten mógł uchylić się przed czołowym zderzeniem – to jedyny raz, kiedy Sebastian się nie uśmiecha.
– Na moim aucie nie było śladu, ale przecież mogło się okazać, że go „musnąłem”. Nie kryłem się za immunitetem. Pojechałem do prokuratury. Postępowanie było powolne, dziennikarze nie zostawili na mnie suchej nitki. Okazało się, że jest film z CPN-u i widać, że odjeżdżamy w tę samą stronę, więc nie mogłem go uderzyć. Nikt nie zamieścił sprostowań, tylko jeden z tabloidów.
Przyjechałem do Doliny. Wsiadłem na konia. Pojechałem w las. I pomyślałem, że mam dość. Że to nie dla mnie.
Złożył rezygnację z Klubu Poselskiego. Nie wystartował w wyborach.
– Może komuś zależało? Przecież łazili za mną dziennikarze, żeby mnie na jakąś minę wpakować – znowu się uśmiecha.
– Kiedyś wyczułem takich dwóch reporterów. Widać, że z tej Warszawy chyba nigdy nie wyjeżdżali. Zapakowałem ich do dżipa i pojechaliśmy nad jezioro. Wsadziłem chłopaków do łódki i pokazałem, jak się obchodzić z wędziskiem. Ja w tym garniturze, prosto z biura, oni prosto z Warszawy. Po dwunastu minutach jeden trafił czterokilogramowego szczupaka. To był ich pierwszy raz w życiu… No i artykuł o Florku się nie ukazał, widać mieli inne zadanie niż szczupaki.

reklama

Luksusowe krowy

W warszawskich czasach w Dolinie Wierzby czytało się pewnie inne gazety. Ale teraz obok lokalnych, olsztyńskich gazet leży sterta „Hodowcy Bydła”. I innych rolniczych gazet. Młodzieńcza pasja nie gaśnie. Chociaż dziewczyny, z którą odkrył Dolinę Wierzby, już tu nie ma.
– Dziewczyna… Cóż, wolała zbudować sobie przyszłość w zachodniej Europie. A mnie w Dolinie urodziło się dwóch synów – Maciek i Mikołaj. Ale potem coś się między nami popsuło. No, nie wyszło… więc wygląda na to – uśmiecha się – że wciąż jestem do wzięcia.
Synowie lubią, kiedy ich tu przywozi. Kiedy zjeżdżają razem z góry na sankach, walczą na śnieżkowe wojny i gadają o bobrach. Bobry intrygują Mikołaja. Niezwykłe hobby jak na sześciolatka. Może też będzie rolnikiem?
– Mam studia. I znam nieźle unijne prawo. I nikt mi nie powie, że rolnicy mają w Unii lepiej. Jeśli chcesz połapać się we wszystkich przepisach, musisz nad nimi siedzieć tyle czasu, że już nie masz kiedy pracować. Nie zdobyłbym dopłat, gdybym nie zapłacił firmie, która zajmuje się tym profesjonalnie. A co ma powiedzieć ten rolnik, który nie ma studiów? Nie był w Sejmie? Ma mało ziemi?

Dziś praca Sebastiana to agroturystyka i limuzyny. Wstaje przed świtem, żeby uruchomić ogrzewanie. Piec na drewno obmyślił sam. Gdyby nie to, nie opłacałoby się utrzymywać Doliny Wierzby. Ale są i minusy. Trzeba palić. Każdy pniak to jakieś 15 kg. Trzeba je pociąć, przenieść i wrzucić do paleniska. Cztery razy dziennie. Pewnie dlatego jest w dobrej kondycji. A potem krowy. Mieszkają w Jedwabnie. W starej oborze po PGR. Całą drogę z domu jedzie lasami. Dlatego musi to być land rover. Żaden inny nie dałby rady w plątaninie zapomnianych dróg.

Limuzyny w Dolinie Wierzby
Krowy są jego pasją. I to slychać w każdym zdaniu: „Nie ma w nich obojętności. Są harde i ciekawskie. Mają brązowe futro i rogi jak tury...”. Móglby tak opowiadać godzinami.

– Te krowy to moja prawdziwa pasja. Luksusowe krowy na mięso. Najlepszy gatunek wołowiny na świecie. Nazywają się Limousine. Teraz jest zima, więc cały czas rodzą się nowe cielaki. Mam do pomocy pana Stefana. Jest cudotwórcą. Odebrał chyba najwięcej krowich porodów na całej Warmii i Mazurach. No i potrafi okiełznać byka. Limuzyny mają gęste brązowe futro. I rogi ostre jak tury. Nie ma w nich tej charakterystycznej dla bydła flegmy i obojętności. Są harde i ciekawskie. A byk to prawdziwy potwór.
– On nawet pana Stefana i mnie traktuje jak służących. Mogę go pogłaskać, ale nie dłużej niż kilka sekund, potem pokazuje mi, że on tu rządzi.
– A ja mam dla niego zawsze jakiś smakołyk, więc jak krowy trzeba zabrać z pola, wołam go, dostaje owsa albo marchewkę i wtedy pozwoli się poprowadzić – pan Stefan zawsze ma w kieszeni coś, czemu nawet byki nie potrafią się oprzeć.
Sebastian bierze na ręce noworodka. Jest jak dziki bawół. Staje na nogi po kwadransie. Po kolejnym już truchta za matką. Po czterech dniach jest tak ciężki, że nie da się go udźwignąć.
– Widzisz? – Sebastian ma w oczach taki wyraz jak dziecko, które właśnie coś nabroiło. Na przykład zjadło ślimaka.

– Widzisz? To jest szczęście. Siedziałem w Warszawie w Hotelu Sejmowym i pytałem sam siebie: „Kurde… czy tego pragnąłeś?”. Może nie miałem odwagi powiedzieć sobie prawdy. Jechałem wtedy do mojej Doliny pojeździć konno, drew narąbać. Rozpalić w kominku. Posłuchać rockowej muzyki. Czy mógłbym, jak pan Czajka, wyjechać stąd i być szczęśliwy gdziekolwiek indziej? Idziemy przez zasypane śniegiem wzgórza, żeby popatrzeć na Dolinę o wschodzie słońca. Mróz skrzypi pod butami. Sarny czmychają przez zamarznięty staw. Gdzieś w zaroślach wierzby i one rodzą teraz młode.


Grzegorz Kapala

Źródło: Wróżka nr 4/2009
Tagi:
Komentarzy: 1
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

Promocja wróżka