Strona 2 z 2
Pnioki, krzoki i ptoki
– Chodziłem z góralami do szkoły, mówię ich językiem, mieszkam w tradycyjnym domu, w prawdziwej plażówce. I choć to moje miejsce, choć stąd nie odejdę już, to dla nich zawsze będę obcy – Janek rozkłada ręce. – Nie ma znaczenia, że o podhalańskiej kulturze wiem więcej od nich. Nie jestem „pniokiem”. Nie mam góralskiej krwi. Cóż z tego, że tu jest moje serce, skoro korzenie mam gdzieś w Warszawie?
Wedle góralskiej filozofii ludzie dzielą się na „pnioków”, co mają w górach swoje korzenie, „krzoków”, co korzeni nie mają, ale wsadzeni w tej ziemi rosną i nawet czasem wydają owoce. No i na „ptoków”, co przybędą na chwilę, może tydzień, może kilka lat, a potem pogna ich dalej. Do innych gniazd. Górale wiedzą, jak to jest odchodzić. Przecież każdy chyba był w Chicago. Czasem nawet kilka lat. Ale wracają zawsze tu, gdzie ich korzenie. Janek, choć jest „krzokiem”, korzenie ma z Tatrami splątane mocno.
W dziejach polskiej turystyki zachował się opis podróży, którą w XIX wieku odbył prapradziadek Modrzewski, jadąc furką z Chabówki do Zakopanego. Ciupaga góralska z tamtej podróży jest rodzinną relikwią. Niewiele ocalało 150-letnich ciupażek. Może kilka w muzeach. Ojciec Janka chodził w Zakopanem do szkoły. Mieszkał u Mariusza Zaruskiego, twórcy GOPR-u.
Dziadek nie mieszkał w Zakopanem, ale pewnie tylko dlatego, że jego miasto – Lublin było w zaborze rosyjskim, a Zakopane już za granicą. W Austrii. Car powołał dziadka do armii i posłał na wojnę mandżurską jako lekarza. Modrzewski przywiózł stamtąd prawie 500 fotografii. Jeden z pierwszych w historii wojennych fotoreportaży. Profesor Norman Davies cały rozdział swojej ostatniej książki „Od i do” poświęcił jego wojennym zdjęciom z frontu japońskiego od Władywostoku po Charbin.
reklama
Kiedy dziadek wrócił do Lublina, przez cztery dziesięciolecia prowadził tamtejszą klinikę. Ale w kościele, gdzie wiszą tablice pamiątkowe wszystkich ordynatorów, jego nazwiska brakuje. Był masonem.
Niejedyny to list Modrzewskich, który przeszedł do historii. Ostatnio na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej” ukazał się list Janki, pierwszej żony ojca. Jej gryps z Majdanka.
– Kupiłem gazetę przypadkiem i nagle historia znowu splotła się z moim życiem… – opowiada Modrzewski.
Listy z obozu przekazał kiedyś do muzeum. I nagle dziennikarze odgrzebali całą historię: Janka miała wyjść z obozu następnego dnia. Rodzina wykupiła ją od śmierci. Ale ostatniej nocy kobiety w baraku rozmawiały do późna. Zbyt głośno. Gestapowiec puścił serię po ścianie. Kule przebiły deski. Janka wiedziała, że umrze do rana z upływu krwi. Pisała ten list w agonii. Dopóki dała radę utrzymać ołówek.
– Taka jest od pokoleń historia mojej rodziny. Powstania i wojny… Taka jest historia Polaków. Inne narody dziedziczyły to, co wybudowali ojcowie. U nas każde pokolenie zaczyna wszystko od nowa. Czasami myślę, że to nasze przekleństwo, czasami, że nasza siła, dzięki temu umiemy przetrwać kryzys za kryzysem.
Do końca drogi Podróżowanie to rodzinna tradycja. Dziadek, kiedy wrócił z Władywostoku do rodzinnego Lublina, przez całą Rosję, a nie było kolei transsyberyjskiej przecież, to wybrał się pierwszy raz w życiu na zagraniczne wakacje. I z Lublina pojechał do Krakowa. I do Zakopanego. Zobaczyć Tatry.
Córka Jana, Aśka, ma na koncie kilka kobiecych motocyklowych rekordów prędkości. I na nartach zna się jak mało kto. Zjeżdża z Mont Blanc i redaguje przewodniki dla narciarzy.
– Jeździ na granicy szaleństwa. Czasem się martwię, że nie ma na świecie chłopaka, który byłby w stanie ją dogonić – śmieje się Jan.
Ale rozumie przecież potrzebę wyzwań. On sam w 1978 roku z żoną i siostrą przejechali w poprzek Saharę. Z Algieru do pustelni Ojca Faulcaulta. Najpierw szosą, potem szutrem, po skalnych płytach Atlasu. Po kamieniach, dnem wadi, wyschniętej rzeki. W hoteliku, gdzieś pośród Nigru, podali paszporty człowiekowi z wytatuowaną twarzą.
– Co? Znowu Polacy?
– Jak to znowu?
– Wczoraj byli tu Polacy – wytatuowany rozciągnął usta w uśmiechu. – Szmuglują wódkę z Wybrzeża Kości Słoniowej do Algierii. Ale mają ciężarówkę.
I spojrzał na auto Modrzewskich. Małolitrażowy Renault 4, żółty od pustynnego kurzu, ledwo dyszał pod bagażem, który przygniatał mu plecy. Tonął. Miesiąc później dotarli do Algieru.
A teraz jest tu. W Bukowinie, która przestaje być góralską wioską. Sławny bukowiński dom kultury – największy w Polsce drewniany budynek – powoli popada w zapomnienie. Teraz liczą się pensjonaty, kilkadziesiąt wyciągów narciarskich i najnowocześniejszy w Polsce Aquapark…
– Mnie jest żal tamtego czasu, kiedy w Bukowinie była mała szkoła, drewniany kościółek, dwa sklepy, a po Wierchach tylko bite drogi – wzdycha Janek. – Ale cóż zrobić. Już w 1886 roku Witkiewicz przestrzegał, że ginie podhalański styl, bo górale wolą budować domy, jakie podpatrzyli w miastach. Stawianie czterech pięter z betonu psuje Podhale. I ja to mówię góralom głośno, bez owijania w bawełnę. Wiem, ci, co tu przyjadą na ferie, poklepią ich po plecach, że wszystko świetnie. Ale przecież prawda nie musi obchodzić ludzi, którzy przyjeżdżają na narty. Mnie obchodzi. Ja tu jestem na zawsze.
Grzegorz Kapla
dla zalogowanych użytkowników serwisu.