Smoki z Komodo

Wyglądają, jakby przeniesiono je żywcem z „Parku Jurajskiego”. Biegają jak błyskawice. Ich szczęki potrafią zmiażdżyć najgrubszą kość. Żołądki trawią wszystko, skórę, kości, nawet rogi jeleni. Warany – największe jaszczury Ziemi.

Smoki z Komodo

Indonezja to 17 tysięcy wysp i wysepek. Ale one żyją tylko na dwóch – na Rince i na Komodo. Trzymetrowy waran większą część życia spędza zakopany pomiędzy liśćmi i gałęziami, do których potrafi upodobnić się jak kameleon. Całymi godzinami ani drgnie. Czeka, aż jeleń, dzika świnia lub choćby ptak podejdzie na odległość skoku. Nawet oczy wydają się martwe. Tylko rozdwojony język drga krótkim, nerwowym spazmem. Aż do chwili, gdy zwietrzy krew… Wtedy potrafi wystrzelić całym cielskiem tak gwałtownie, jakby był jaszczurką zwinką.

Biegnie z szybkością 40 kilometrów na godzinę i zaciska szczęki z siłą, która miażdży kości męskiego uda. Szpaler zębów jest ostry jak brzytwa, bo jaszczur zmienia je kilkakrotnie w ciągu życia, zupełnie jak rekin. Jeśli trafi celnie – zabije na miejscu. Wówczas ofiara może mówić o szczęściu. Jeśli chybi i tylko zrani – śmierć jest znacznie bardziej bolesna. W paszczy smoka rozwijają się chmary śmiertelnie groźnych bakterii. Ofiara, zostawiona w spokoju, umrze w męczarniach na gangrenę w ciągu kilku dni. Ale smok jej nigdy w spokoju nie zostawi – pożre ją żywcem, kiedy ta nie będzie już miała siły uciekać.
Dorosły waran potrafi połknąć 50-kilogramową dziką świnię w ciągu 18 minut. Strawi wszystko – skórę, kości, rogi jeleni, a nawet twardą jak blacha skórę swoich pobratymców. Słaby ginie w trzewiach silniejszych krewniaków. Pozostają po nim tylko olbrzymie pazury.

Smoki z KomodoNa końcu świata

Na Komodo nie można pojechać dwupasmówką. Nie można polecieć samolotem ani nawet śmigłowcem. Trzeba popłynąć przez ocean zielony i zwodniczy. Pełen tuńczyków czmychających przed delfinami prosto w niebo. Odbijają się wówczas od fal niczym kaczki puszczane po wodzie. Ocean, który w jednym momencie potrafi rozpęknąć się z trzaskiem na dwoje, wessać człowieka w sam środek, a potem wypluć zmiętego, chorego ze strachu i zadziwionego, że burza ma także i koniec. Bo jeszcze przed chwilą wydawało się, że sztormy potrafią tylko rosnąć i rosnąć.

Ale najpierw trzeba dotrzeć do Labuhanbajo. Można po prostu przylecieć tu samolotem z Denpasaru na Bali z przesiadkami w Mataram na Lomboku i w Bimie na Sumbawie. Oczywiście pod warunkiem, że ma się dość szczęścia, żeby trafić na samolot i że będą w nim wolne miejsca. Jeśli nie będzie – można polecieć do Ende albo do Maumere – innych lotnisk na Flores i próbować przeprawy przez ten kraj jedyną drogą, która wije się w dżungli jak serpentyna zagubiona przez niefrasobliwą baletnicę.
Labuhanbajo leży na zachodnim skraju Flores. Przeważająca większość z kilku tysięcy mieszkańców trudni się rybactwem. Rybackie statki, które w południe kołyszą się w porcie, o wschodzie słońca leżą na brzegu żałosne jak zbłąkane wieloryby – odpływ jest tu naprawdę potężny. Żeby dotrzeć na Komodo, trzeba wynająć którąś z nich albo skorzystać z oferty jednego z kilku obrzydliwie drogich i luksusowych resortów położonych poza miastem w odludnych zatoczkach. Takie łodzie mogą dotrzeć do Komodo i z powrotem w czasie jednego dnia. Rybacka łódź pokona w tym czasie dystans tylko w jedną stronę.

Łódź Amila ma jakieś ćwierć wieku. Zbudowali ją własnymi rękoma ojciec i wuj obecnego kapitana, zanim jeszcze chłopak się urodził. Teraz ma 18, może 19 lat, jest bardziej szczupły niż smagły i mocno przejęty swoją rolą. Może pierwszy raz szedł w morze nie po to, żeby łowić ryby? Statek ma 12 metrów długości, maszt, na którym można rozpiąć żagiel pomocniczy, malutką kabinę z kierownicą zamiast koła sterowego i silnik diesla bez tłumika. Jego łoskot natychmiast przyprawia o ból zębów. Pokład pomalowany zieloną farbą pachnie rybami. Nie całkiem świeżymi.

Nad tym wszystkim rozpięto plandekę, która ma chronić pokład przed słońcem i przed deszczem. Zawieszona jest jednak tak nisko, że nie da się na pokładzie wyprostować pleców. Pozostaje siedzieć w kucki, leżeć na karimacie albo położyć się na dziobie pod linkami żagla, ryzykując, że słońce wysmaży skórę na krwisty stek, solony od czasu do czasu jakąś zbłąkaną falą. Ale jakie to wszystko ma znaczenie, jeśli wiesz, że za chwilę dwaj nieletni pomagierzy skipera rzucą sizalowe cumy i ruszysz na ocean?

Waran potrafi leżeć w bezruchu całymi godzinami. Wypatruje ofiary. Czeka, aż jeleń, dzika świnia albo chociażby ptak podejdzie na odległość skoku. Wtedy atakuje z niesamowitą szybkością i zwinnością. Kamuflaż prawie doskonały

Przystań na Rince jest niewielka. W czystej wodzie pływają zielone żółwie. Rinca ma własną kolonię smoków – kilkaset osobników. Polują na ptaki i jelenie na przestronnych żółtych sawannach i szukają cienia w małej oazie dżungli w samym środku wyspy. Jest ich tu zdecydowanie mniej niż na Komodo i nie dorastają do tak monstrualnych rozmiarów.

Największe, jakie można tu spotkać, mają po dwa metry długości. Mimo to niełatwo je wytropić. Posiadły sztukę kamuflażu w stopniu może nie tak doskonałym jak kameleony, nie potrafią stać się zielone, ale odcienie brązów, szarości i zgniłej żółci nie stanowią dla nich wyzwania, kiedy zagrzebią się pośród gałęzi i opadłych liści. W trawie sawanny są nie do wypatrzenia. Nie poruszają się, więc nic nie zdradza ich obecności. Nawet insekty, które wolą krążyć wokół jelonków czy dzikich świń niż wokół twardoskórych gadów. A jednak tam był. Tkwił na ziemi płasko jak naleśnik z łapami przyciśniętymi do tułowia, jak to robią w czasie pływania. Łapy wzdłuż ciała, wiosłują ogonem na boki. Leżał pośród korzeni nieporuszony. Jakby nie oddychał. Ale nie spał. Koniec języka wysuwał szybkimi nerwowymi ruchami w naszym kierunku.

W gąszczu pośród poszarpanych korzeni było zbyt ciemno, żeby dojrzeć go przez teleobiektyw. A krótkie szkło oznacza, że trzeba podejść blisko, jak najbliżej. Strażnikowi to się nie podoba. Kręci głową.
– Smoki nie lubią daleko wędrować. Jeśli są najedzone, leżą w tym samym miejscu. Tego wczoraj na pewno nie było przy ścieżce. Jeśli tu przylazł, może być głodny – tłumaczy nerwowo.
Strażnik Parku Narodowego Komodo nie nosi żadnej broni oprócz długiego prostego kija rozdwojonego na końcu. Podobnego nieco do tyczek, jakich w Indiach używa się, żeby pochwycić kobrę. Ale czy można powstrzymać smoka za pomocą kawałka kija?
– Mają bardzo wrażliwe nozdrza, w razie czego po prostu wystarczy trafić końcówkami kija w nos i smok da spokój – godzinę wcześniej przewodnik mówił te słowa w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości. Ale teraz sam chyba nie ma pewności, czy podkradać się do warana z obiektywem 24 mm to dobry pomysł. Przekonuje go kilka dolarów.

Waran spogląda swoim ptasim okiem. Ani drgnie. Wyschnięte na wióry grube liście trzaskają pod stopami. Jaszczur zupełnie nagle podrywa się i rusza do przodu. Najwyraźniej zasmakował już kiedyś kija, bo nie zastanawiając się, biegnie od razu w stronę buszu. Nie dlatego, że jak afrykańskie drapieżniki omija człowieka. Nie jest to również ucieczka. Po prostu odchodzi w ostre jak brzytwa trawy. Kołysze się na boki, stawiając nogi na przemian: prawa przednia – lewa tylna.

Mały smok nie może liczyć na opiekę rodziny. Musi walczyć od pierwszego dnia. Dopóki jest zbyt młody, żeby polować, stanowi po prostu jedną z wielu pozycji w menu swoich dorosłych krewniaków. Dlatego nauczył się żyć na drzewach. Mała jaszczurka schodzi na ziemię tylko po to, żeby napić się wody. Póki gałęzie potrafią ją utrzymać – będzie wędrować po ich napowietrznych mostach, chwytając ślimaki, pędraki i wyżerając pisklęta z gniazd gołębi. Aż wreszcie stanie się na tyle duża i szybka, żeby uniknąć obcych zębów, a własne zatopić w ciałach innych.

Warany, największe współczesne jaszczurki, odkryto w 1910 roku. W Parku Narodowym Komodo żyje dziś około 7 tysięcy przedstawicieli tego gatunku. Sztorm połyka wszystko

Kiedy łódź odbija od przystani, jest mocno po południu. Morze zielone przy brzegu, za linią rafy wpada w głęboki granat kałamarza. Fale stają się większe i większe. Nawet nie zauważysz, kiedy przychodzi sztorm. Nagle i niespodziewanie wylewa się zza wypłowiałej sawanny porastającej wzgórza Rinki i połyka wszystko. Bez ostrzeżenia. Morze po prostu nagle staje dęba przed dziobem. Smagli żeglarze z Flores mają ledwo dość czasu, żeby zwinąć żagiel. Dwaj młodsi wyraźnie tracą pewność siebie. Kapitan jakoś się trzyma. W każdym razie zdaje się wiedzieć, dokąd płynie. Przynajmniej do momentu, kiedy zaczyna padać deszcz. Szara masa wody wylewa się z każdej strony. I w jednej syczącej chwili z pokładu odpa- rowuje całe ciepło.

Łódź strzela w górę i zapada w dół w pianie wody walącej z każdej strony. Na pokładzie nie da się wytrzymać z zimna. Wsuwamy się jeden po drugim do malutkiej kabiny sternika. Nie ma drzwi, które można byłoby zamknąć, ale otwór w ścianie jest tak mały, że woda chlupie tylko na tego przy framudze. Przy każdym skoku na fali wszyscy wykładamy się jak motocykliści na zakrętach. Skiper nie oszczędza diesla. Silnik łomoce, ale pożytku z tego nie ma żadnego – łódź tańczy na falach, a śruba raz po raz siecze chyba tylko powietrze. W końcu kapitan daje za wygraną. Silnik milknie, a do wody spadają dwie kotwice. Jeśli sznury wytrzymają szarpnięcia – będziemy tak trwać do świtu…

Sztorm milknie o zmierzchu tak samo nagle jak przyszedł. Ktoś w nie-bie zamyka kurki i włącza światło. Czerwono-fioletowe pod atramentowymi chmurami wciąż jeszcze niepewnymi, czy mają przyłożyć nam znowu czy dać sobie spokój. Jesteśmy u brzegów Komodo. Dosłownie o krok od rafy, 100 metrów od parującej wilgocią różowej plaży.
– Za pół godziny będą odlatywać – kapitan zapuszcza silnik, a majtkowie wciągają kotwice.

Warany, największe współczesne jaszczurki, odkryto w 1910 roku. W Parku Narodowym Komodo żyje dziś około 7 tysięcy przedstawicieli tego gatunku. Bliźnięta

Łódź rusza pełną mocą wprost w kierunku mangrowych lasów. O zachodzie słońca startują z nich olbrzymie stada latających lisów. Wielkie, włochate nietoperze mają psie pyski i skrzydła, przez które prześwituje światło zachodu. Kiedy lecą nad nami, widać w nich krwiste żyłki – zupełnie jakby to nie skrzydła były, ale liście. Lecą sznurem o szerokości kilku lisów i długim na kilkaset metrów. Są wielkie. Ale nie są groźne. Nie wplątują się we włosy i nie wysysają krwi z karku. Żywią się owocami. Żerują tylko nocą. Wtedy, kiedy smoki z Komodo śpią.

O świcie po plaży na Komodo spacerują jelenie. Warany mają pyski pełne piór. Nie pogardziły widać gołębiem. Nad wyspą krąży olbrzymi morski orzeł. Nieskazitelny i piękny. On nie musi się lękać waranów. Miejscowa legenda głosi, że morska bogini urodziła kiedyś bliźnięta – człowieka i smoka. Tutejsi ludzie umieją pływać od urodzenia. Zupełnie jak smoki. Tutejsze smoki nigdy nie pożarły żadnego ze swoich braci, tubylców z plemienia Ata Modo. Napadają tylko na obcych.


Grzegorz Kapla

reklama
Źródło: Wróżka nr 7/2009
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl