Ostatnia taka puszcza

Muzeum zamiast pałacuMuzeum zamiast pałacu
Podążając wyznaczonym szlakiem wycieczki, udajemy się dalej. Muzeum Przyrodniczo-leśne Białowieskiego Parku Narodowego można zwiedzać jedynie z przewodnikiem. Pan Bazyli uzbrojony w pilota prowadzi. Za pomocą pilota włącza kolejne fragmenty ekspozycji. Starannie wykonane dioramy pokazują puszczę. W naturze musielibyśmy przemierzyć dziesiątki kilometrów, by zobaczyć wszystkie typy lasu, jakie tu występują (ols, łęg, borealna świerczyna na torfie, grąd, bór), spotkać wszystkie zwierzęta i ptaki i to o każdej porze roku.

Największe wrażenie robi na mnie diorama „rzeka zimą” – zając bielak kica przez śnieg, za nim biegnie gronostaj. A potem wnętrze rozbrzmiewa ptasimi głosami. Pan Bazyli ptaka rozpoznaje w locie, nic więc dziwnego, że przy wielkim drzewie, na którym siedzą dziesiątki gatunków puszczańskich ptaków, nie ma żadnych wątpliwości. Nas tylko zaskakuje, że ten największy z polskich dzięciołów – dzięcioł czarny to w gruncie rzeczy dość mały ptaszek. Gdzie mu do takiego bociana czy żurawia.

Pełni wrażeń, ale i spragnieni świeżego powietrza opuszczamy muzeum. Dokoła park, który niegdyś otaczał pałac cara. Pan Bazyli opowiada o pałacu, a dzieciarnia chowa się w dziupli wiekowego dębu. Budowę zlecił Aleksander III. Pałac powstał na miejscu dworu królów polskich. Budowę ukończono w 1894 roku. Na starych fotografiach widać carską rodzinę ruszającą z pałacu na nabożeństwo do cerkwi. Później gośćmi pałacu było wielu sławnych ludzi, w tym prezydent Ignacy Mościcki czy generalissimus Hermann Göring. Ich też widać na starych fotografiach.

Pałac przetrwał w stanie nienaruszonym do 1944 roku, kiedy stacjonujący w nim Niemcy wzniecili pożar. Pozostały malownicze ruiny pełne zabytkowych przedmiotów, ratowanych przez okoliczną ludność. Niestety, ruiny nie znalazły uznania w oczach komunistycznych władz i pałac rozebrano w latach 60. ubiegłego wieku. Na jego miejscu postawiono wątpliwej urody budynek Dyrekcji Parku Narodowego oraz hotel.

reklama

W dymie kadzideł
Wychodzimy z parku. Między nagimi jeszcze gałęziami drzew pięknie prezentują się czerwone mury cerkwi. Na dziedzińcu kobiety myją wielkie świeczniki i trzepią dywany. Trwa wielkie sprzątanie. Prawosławna Wielkanoc przypada później niż katolicka.
– Jutro niech przyjdą – zapraszają.
Na nic tłumaczenia, że my tylko na chwilę i tylko zobaczyć.
– Jutro niech przyjdą! – z naciskiem mówi kobieta w chustce na głowie.
– Nabożeństwo o ósmej – dodaje.

Nazajutrz zjawiam się prawie punktualnie. Wchodzę do cerkwi i zastygam w progu. Świątynia wypełniona jest dymem kadzideł, na podłodze kobiety w chustkach biją pokłony, dotykając głowami posadzki, brzmią słowa liturgii w języku, z którego rozumiem tylko pojedyncze słowa. Słynny ikonostas lśni w pełnym świetle, w posrebrzanych i pozłacanych świecznikach płoną dziesiątki świeczek.
– Niech wejdzie – słyszę cichy głos.
To nieznajoma starsza kobieta zaprasza gestem do wnętrza świątyni.
– Nie chcę przeszkadzać – odpowiadam onieśmielona.
– Niech wejdzie – powtarza z uśmiechem. – Nie przeszkadza – dodaje.
Nabożeństwo trwa. W pewnym momencie zaczyna śpiewać chór. Pieśń jest przejmująca. Ukradkiem rozglądam się po cerkwi. Pan Bazyli pozdrawia mnie dyskretnie. Po nabożeństwie opowiada.

– Teraz nasz Kościół bardzo się zmienia, staje się nowo- czesny. Kiedyś przez drzwi carskie mógł przejść tylko duchowny w szatach liturgicznych, a i to tylko kilka razy w roku. Przez drzwi boczne – diakońskie mogą wejść do ołtarza ministranci oraz mężczyźni, bo kobiety to nie – tłumaczy. A ja mam wrażenie, że przebyłam podróż w czasie. Zapewne tak samo wyglądały te nabożeństwa, gdy modlił się tu car. Wyświęcenie cerkwi, której fundatorem był car Aleksander III, odbyło się 22 stycznia 1895 roku. Jej patronem został święty Mikołaj Cudotwórca. Aktu wyświęcenia dokonał biskup litewski i wileński Hieronim. Wieczorem tego dnia w cerkwi odprawiono panichidę (mszę za duszę zmarłego) po zmarłym carze Aleksandrze III.

Cerkiew zbudowano z czerwonej cegły, wyrabianej na miejscu przez sprowadzonego specjalnie w tym celu z Górnego Śląska Niemca Juliusza Karola Millera. Uznano ją za „najpiękniejszą w całej grodzieńskiej guberni”. Osobliwością jest tutejszy ikonostas wykonany z chińskiej porcelany. To jedyny tego typu zabytek w Polsce.

Ostatnia taka puszczaPan Bazyli prowokuje
A my znów ruszamy do lasu – tropić. Zrywamy się przed świtem, wypijamy coś ciepłego i wyruszamy. Nawet dla starszych chłopaków, siedmio- i dziesięcioletnich, jest to porywająca przygoda – wstają przed piątą. Ważne jest ubranie – ma być ciepłe, wygodne, ale broń Boże szeleszczące! Przemierzamy kilometry po lesie i nie możemy się napatrzeć na tutejszą przyrodę. Oto żeremia.

Misterne konstrukcje wzniesione przez szybkie i bardzo czujne bobry. Chłopcy jako trofeum zabierają kołek ociosany ostrymi zębami niczym dobrze zatemperowany z dwóch stron ołówek. Uczymy się odróżniać tropy, dobrze widoczne w wilgotnej wiosennej glebie. Uczymy się też uważnie słuchać oraz mało i cicho gadać – to ważne!

Życie tropiciela jest pełne niespodzianek. Idziemy na bobry, a spotykamy dziki. Idziemy na dziki, spotykamy łanie. Idziemy na lody, spotykamy jenota. Taka jest przyroda – jak mawia nasz przewodnik. Chociaż ma on swoje sposoby, aby przypadkowi troszkę pomóc. Gdy po ciemku przedzieramy się przez las, nagle ciszę przerywa przerażające pohukiwanie.

Dochodzi jednak nie z góry, ale jakoś z przodu. Po chwili orientuję się, że to pan Bazyli udaje sowę, aby sprowokować „rywala” do odezwania się. Głos puszczyka ma nagrany na malutki magnetofon i w ten sposób stara się ptaszysko przechytrzyć. W końcu żaden szanujący się puszczyk nie ścierpi rywala na swoim terytorium!

A kiedy jesienią przyjedziemy oglądać jelenie na rykowisku, pan Bazyli będzie ryczał na całe gardło, „wyzywając” byki. I niejeden da się sprowokować. Ale to już zupełnie inna – jesienna historia.


tekst: Monika Węgrzyn
zdjęcia: Cezary Korkosz,
Renata i Marek Kosińscy

Źródło: Wróżka nr 4/2010
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

Promocja wróżka