Strona 2 z 2
Wysoki Kamień
Zamieszkać na wsi było łatwiej, niż znaleźć sposób, w jaki można się tu utrzymać. Nie da się zbudować po prostu galerii obrazów i rzeźb na szczycie góry, o której wówczas nikt nie słyszał. Brakowało jednak magistrów, więc Leszek z miejsca dostał pracę w szkole. Od tej pory „robi w dzieciach”. Kiedy wraca do domu na górę, mija sklep „U Gosi”, gdzie można kupić miejscowy ser, naleśniki, pierogi, a w niedzielę to nawet i rosół. Potem mija czterystuletnią lipę, do której można wejść po metalowych stopniach zamontowanych w środku, dom Steffi, która się tu sprowadziła z miłości i jest jedynym niemieckim weterynarzem na polskiej wsi, mija dom himalaisty i fotografika Jacka Jaśki, zagrodę Ellen i Ulrike, co przyjechały na wakacje i postanowiły zostać na zawsze… Od Galerii Kolonii Artystycznej „Wysoki Kamień” ma już do siebie tylko kwadrans.
„Kolonia” zaczęła się właściwie od dziennikarza. Zdybał Leszka, kiedy ten malował na czarnym łupku serię obrazów inspirowanych miniaturami ze średniowiecznych inkunabułów.
– Więc macie tu kolonię artystów? – zapytał dziennikarz.
– Właściwie tak… – odparł Leszek z wahaniem. Dom Tomasza Sikorskiego, malarza i performera (dziś wykłada sztukę w ASP) widać było przez okno – właściwie można to nazwać kolonią artystów.
I tak się zaczęło. Im bardziej Kopaniec stawał się sławny, tym więcej artystów i niespokojnych duchów z całej Europy kupowało tu domy. Gdy zebrało się piętnastu, założyli „Stowarzyszenie Kopaniec”, potem teatr, potem osadę średniowieczną, wreszcie zespół muzyki dawnej… Odtwarzają instrumenty z połowy XIII wieku i podróżują ze swoją muzyką po świecie niczym rybałci.
Teatr miał być właściwie zabawą. Zbigniew Rzońca popełnił sztukę o tym, jak się Niemcom i Polakom żyło razem tuż po wojnie. Dał jej tytuł „Tutaj” i osadził akcję w Kopańcu.
– Skoro już była sztuka, trzeba ją było wystawić – podkreśla Leszek.
reklama
– Eliza Kurowska wzięła się za reżyserię i wystawiliśmy ją w szkole ku uciesze całej wsi.
– Skoro tak świetnie poszło, to musimy kontynuować – postanowili. I wzięli się za przedstawienie o patronie szkoły Casparze Davidzie Friedrichu, niemieckim romantycznym malarzu, który w 1810 roku malował tutejsze pejzaże.
Tekst napisali sami. Ale zainteresowanie przerosło możliwości szkoły.
Nie było dość dużego audytorium.
– Potrzebny był teatr, więc Norbert Podwiński z „Farmy 69” wyburzył ścianki w oborze, odremontował ją i zbudował scenę. Kupiliśmy 120 krzeseł, wypożyczyliśmy kostiumy i rekwizyty. I powstał teatr – Leszek uśmiecha się do tych wspomnień.
W tym czasie Piotr Syposz mieszkał gdzieś w innych stronach. Nie wiedział, że los wymyślił mu życie od nowa. Agata i Leszek nie widzieli się z Piotrem od studiów. We Wrocławiu łączyła ich pasja: średniowieczna kultura. Spotkali się na zjeździe absolwentów.
– Wiesz, od lat mam taki sam sen. Śni mi się, że idziemy razem na Wysoki Kamień – powiedział mu Leszek.
– A czymże jest ten Wysoki Kamień? – zapytał Piotr.
– To góra w Izerskich, musisz nas odwiedzić, to się wybierzemy. I tak pewnego dnia Piotr przyjechał „na wieś”. Zobaczył Kopaniec i postanowił zostać. Kupił dom, wyremontował. A kiedy zbadali historię wsi, okazało się, że jego dom przed wojną był gospodą. Nazywała się „Wysoki Kamień”.
Średniowieczne pasje Piotra przydały się, kiedy Eliza Kurowska napisała adaptację sceniczną „Opowieści kanterberyjskich” Chaucera. Piotr od lat badał stare pisma i obrazy, budował repliki średniowiecznych instrumentów, uczył na nich grać. Zespół Cornu Cervi powstawał razem z przedstawieniem. Średniowieczna komedia była największym sukcesem teatru. Na fali euforii Norbert Podwiński zbudował całą średniowieczną osadę, wakacyjny przebój Pogórza.
– Muzyka pochłonęła nas tak, że na teatr nie wystarcza czasu – podsumowuje Leszek. – Zresztą wolimy robić teatr i muzykę pod gołym niebem, jak prawdziwi rybałci. Pierwsze uliczne występy to były pierwszomajowe performance.
– Zrobiliśmy pochód, bo nasze dzieci nie rozumiały, czym był komunizm – Agata przynosi olbrzymi album ze zdjęciami z dziejów Kopańca. Są tam kopie zdjęć, które dostali od córek Emila Wejcherta, gdy przyjechały zobaczyć dom swojego dzieciństwa, są i teatralne. No i te z pochodami: Pewex, górnicy, milicjanci, pielęgniarki, szturmówki i komunistyczne transparenty („Koniu polski bierz przykład z konia radzieckiego”, albo „Piersi w pracy, piersi w boju”).
– We wsi nie wiedzieli, czy to naprawdę, czy na niby. Kiedyś spontanicznie dołączył się autokar Holendrów, dostali po szturmówce i poszliśmy przez wieś – wspomina Agata. – Wiatr tarmosi sztandary, samochody się zatrzymują, ludzie zdziwieni, jakby zobaczyli duchy… Czysty surrealizm.
Kosmiczne Machu Picchu Droga obok domu prowadzi w górę na Babią Przełęcz, którą chadzały czarownice do miejsc pogańskich kultów, można nią dotrzeć na Kopanieckie Wały.
– To prawdziwy sekret. Tajemnicze kamienne mury o wysokości od 70 centymetrów do prawie pięciu metrów ciągną się dziesiątki kilometrów od Górzyca aż do Antoniowa. Odkryli je od razu, kiedy tylko tu zamieszkali.
– Eee… to Niemcy zbierali kamienie z pola – powiadali miejscowi.
– Po co mieliby zbierać i budować takie olbrzymie mury? – zastanawiał się Leszek. I sprowadził archeologów. Przyjechali we czterech. Stanęli jak wryci. Oglądają, mierzą, myślą. W końcu jeden zapalił papierosa i mówi: „No, to mamy tu jakieś cholerne Machu Picchu”. I to określenie zrobiło karierę. Trafiło do gazet. A nawet na kopaniecką widokówkę. Lata mijają, a zagadka wciąż pozostaje nierozwiązana. Przyjechała nawet z Korsyki specjalistka od megalitów. Rozłożyła ręce. A wały to ledwo początek sekretów. W lesie za domem
Agaty i Leszka stoją kurhany poznaczone walońskimi znakami.
– Są jeszcze miejscowe legendy o tym, jak to się UFO rozbiło na Polanie Czarownic w 1938 roku, jak przyjechała SS i zabrała latający talerz do podziemnych fabryk w Górach Sowich, żeby przerobić go na bombę V7.
Leszek z Bereniką i Marcelą wybrali się kiedyś w góry, żeby odnaleźć to miejsce. Wracali już, kiedy rozszalała się burza. Pioruny biją. A kiedy ucichnie, to słychać nagle „trrriiiiittt”. I cisza. Robią dwa kroki. Grom. „Trrrrittt”. Cisza.
– Dziewczyny, słyszycie to? – szepce Leszek.
– Nooo – mówią niepewnie.
Rozglądają się wkoło. Nikogo.
– Trrrriiiiittt!
I znowu cisza. I tak do samego domu szedł za nimi ten głos z innego świata. Weszli do chaty. Rozpinają plecak. A to „Kosmiczna Barbie” Marceli wysyłała w przestrzeń swoje wołanie. Ostatnio dziewczyny przyjeżdżają do domu rzadko. Berenika częściej jest w Indiach niż we własnych górach. Wyjechała we wrześniu na stypendium do Portugalii. Przyjechała na chwilę z Alanem, Leszek żartem nazywa go „Brazylijskim Zięciem”. Marcela ma bliżej, ale teraz wrocławskie życie pochłania ją bez reszty. Studiuje kulturoznawstwo.
– Zarzekałam się, że w ślady taty nie pójdę – śmieje się – ale ja to chyba mam we krwi. Przeniosłam papiery z psychologii. Kiedy skończę, wezmę się za fotografię.
Trudno się dziwić. Fotografie Leszka wiszą na ścianach ich domu obok jego obrazów i ceramicznych, grubych, białych rzeźb Agaty. Każda z nich ma w sobie spiralę.
– Każdy pyta o te spirale. Czy mają jakieś magiczne znaczenie? Czy to prasłowiańskie symbole? A ja mówię prawdę: moja spirala nie ma magicznego znaczenia, jest po prostu kształtem, który lubię – mówi Agata. – To taka wędrująca kompozycja. Wędruje gdzieś w głąb, w stronę nieskończoności. Może przez te spirale, kiedy się na nią patrzy, wydaje się, że wciąż ma 25 lat? A może to przez kurhany na Babiej Przełęczy czarownic?
Grzegorz Kapla
dla zalogowanych użytkowników serwisu.