Pary, które wytrwały razem, gdy przeciwko nim sprzysięgło się wszystko i wszyscy, są ze sobą szczególnie blisko. Bo oprócz codzienności łączy ich to, że musieli razem walczyć z całym światem. Czasem warto więc zamiast ludzi, słuchać swojego serca, po to, by przeżyć razem kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt cudownych lat.
Ten związek nie ma szans. Zaraz się rozwiodą. On się z nią nie ożeni. Ona będzie nieszczęśliwa. O parach z pozoru mało dobranych plotkuje się namiętnie w oczekiwaniu totalnej klapy, ale często ci, którym źle wróżono, udowadniają, że wszyscy się mylili.
Kiedy Kasia Szostak-Mangalia przyjeżdżała do rodziców, do Tarnowa, na biurku leżało zawsze kilka artykułów o złych Arabach. Takich, co to fatalnie traktują swoje żony.
– Przecież Jahangir jest Hindusem – tłumaczyła ojcu, który kilka lat spędził na kontrakcie w Libii i na własne oczy widział nieszczęście Polek, wbrew ostrzeżeniom wiążących się z Arabami.
– A co to za różnica? – ojciec wzruszał ramionami. I przez cztery lata nie odzywał się do chłopaka swojej córki.
– Rasizm ojca był nie do zniesienia – mówi Kasia. – Ciągle były między nami tarcia. Mama, choć bardziej wyrozumiała, to jednak też nieustannie nagabywała mnie, bym zakończyła tę znajomość. A ja nie mogłam tego zrobić. Serce mi mówiło, że ten człowiek jest mi przeznaczony. Kasia wiedziała, że rodzice się o nią bali. To było prawie 17 lat temu. Obcokrajowcy, jeszcze w dodatku ciemnoskórzy, budzili nieufność. Indie? Święte krowy, wdowy palone razem z mężami, praca za miskę ryżu. Czy człowiek z takiego kraju może dać szczęście ich córce?
Życiowym błędem nazywano też decyzję Iwony Baczyńskiej, która jako uczennica drugiej klasy liceum postanowiła urodzić dziecko i wyjść za mąż. W szóstym miesiącu ciąży chodziła po kuratorium od drzwi do drzwi i mówiła: „Dzień dobry, nazywam się Iwona Baczyńska, jestem w ciąży, ale bardzo chciałabym się dalej uczyć…”
Panie robiły wielkie oczy. – Dziecko, życie sobie marnujesz. Taka młoda, po co ci to, jeszcze zdążysz…
Niektóre matki jej koleżanek też radziły aborcję. Większość sądziła, że jeśli tak młodo zostanie matką, to jej życie się skończy. Koleżanki szeptały po kątach: szkoły nie skończy, studiów nie skończy, a on i tak się z nią rozwiedzie. Zostanie sama, bez perspektyw. Ale się biednej noga powinęła. Gdyby się zdecydowała na zabieg, nie miałaby zmarnowanego życia!
– Ale ja nie mogłam podjąć innej decyzji niż ta, że muszę urodzić – Iwona, kobieca brunetka, zdecydowanym uściskiem wita mnie w swoim pastelowym gabinecie kosmetycznym na warszawskim Ursynowie. – Choć przyznam, że kiedy na mnie spadła ta wiadomość, byłam przerażona. I na chwilę zaświtała mi w głowie taka myśl. Ale tylko na chwilę. A potem się tym gryzłam, nie spałam po nocach. Mijały dni, a ja czułam się jak złapana w sieć, jak w potrzasku. W końcu zdecydowałam: niech się dzieje co chce, ale ja urodzić muszę. I teraz miało nastąpić najgorsze: trzeba się było przyznać rodzicom. Bałam się. Panikowałam, że będą mnie namawiać na zabieg.
Ale oni przyjęli to niespodziewanie spokojnie. Zwłaszcza tata, który orzekł: „Skoro ma nas przybyć, to chyba nie ma problemu. Jakby miało nas ubyć, to byśmy się martwili”. Mama, mimo pozornego spokoju, schudła ze zgryzoty 20 kg.
Roman, jej chłopak i przyszły tata, cztery lata starszy kolega z podwórka, podjął rękawicę. Pomogła mu w tym i własna odpowiedzialność, i bogobojna babcia, która o ciąży wiedziała pierwsza. Nawet słyszeć nie chciała o zabiegu. – Romek, jak się na to zgodzisz, to ją unieszczęśliwisz. A co, jeśli później nie będzie mogła mieć dzieci? Weźmiesz to na swoje sumienie?
Nie wziął. Ona też nie wzięła. Bo wielkie, jeśli nie kluczowe znaczenie odegrała w tym spektaklu miłość. Gdyby nie było prawdziwego uczucia, sprawy mogły potoczyć się inaczej. I Piotrek mógł się nie urodzić.
– Roman. Moja wielka miłość od chwili, gdy skończyłam 14 lat – Iwona przenosi się na moment myślami w lata 80. – Poznaliśmy się na podwórku. Całe dnie spędzaliśmy w osiedlowym klubie, gdzie byli instruktorzy i świetne zajęcia. Szkoda, że dziś już nie ma takich klubów – dorzuca z nostalgią. – A kiedy przypomnę sobie tamte emocje, to z jednej strony była to najpiękniejsza rzecz, jaka mi się w życiu przydarzyła, a z drugiej – chorobliwa fascynacja drugim człowiekiem. Czułam, że to będzie mój mąż, że z nim spędzę życie. Tylko myślałam, że wszystko potoczy się zgodnie z planem. Najpierw matura, potem studia. I dopiero potem małżeństwo.
Stało się inaczej. I sytuacja się skomplikowała. Iwona skończyła drugą klasę liceum. Żadna szkoła nie chciała jej przyjąć. Licea wieczorowe były dla pełnoletnich i pracujących. Nie chciała tracić roku, więc chodziła od szkoły do szkoły i prosiła, żeby ją przyjęli. Wszyscy odmawiali. Przygnębionej i w ciąży nawet przez myśl nie przeszło, że może ten ciężar zrzucić na rodziców
– Niczego mi nie załatwiali – wspomina – wszędzie chodziłam sama. W końcu przyjęli ją do Centrum Kształcenia Ustawicznego. Kilka miesięcy później została matką. Musiała starać się bardziej niż inni, jeszcze lepiej organizować. Zdała maturę. Poszła do szkoły charakteryzacji. Wciągnęła ją kosmetyka. Najpierw terminowała, kończyła wszystkie możliwe kursy. Potem założyła gabinet. Swój własny biznes. Wtedy byli już parą z kilkuletnim stażem. Pani sędzina, która przed wielu laty dawała im zgodę na zawarcie małżeństwa, w życiu by nie przypuszczała, że jej prognozy się nie sprawdzą.
– Pamiętam, jaką mowę wygłosiłam przed tamtą sceptycznie nastawioną kobietą – uśmiecha się Iwona. – Mieliśmy obydwoje powiedzieć, jak sobie wyobrażamy wspólne życie. Mówiłam z pasją, roztoczyłam przed nią wizję idealnego związku. Kręciła z dezaprobatą głową. Nie wierzyła nam. W końcu z ociąganiem podpisała dokument i rzekła: „Ja bym ci tylko, dziecko, nie chciała w przyszłym roku dawać rozwodu”. I nie dała. Ani w przyszłym, ani w ciągu kolejnych 24 lat.
Bo Iwona i Roman ciągle są ze sobą. A znajomi na facebooku nie mogą uwierzyć. – O rany, to wy ciągle razem? – pytają ich ci, którzy dawali im parę miesięcy i wieszczyli katastrofę.
– Tak, jesteśmy razem – śmieją się. – Cuda się zdarzają!
dla zalogowanych użytkowników serwisu.