Strona 2 z 3
Czar nienarodzonych lam
Największym powodzeniem na Mercado de las Brujas cieszą się zasuszone płody lam, wydobyte z łona matek w „noc, kiedy Księżyc nie patrzy na ziemię”. Włochate, brązowe, białe albo łaciate. Malutkie jak wróble albo duże jak kurczęta. Niektóre mają zamknięte powieki, inne – puste oczodoły.
Musi upłynąć dłuższa chwila, zanim udaje mi się przełamać lęk. I wstręt. Przez ułamek sekundy mam wrażenie, że nienarodzona lama zaraz się obudzi. Otworzy swoje wielkie oczy, zobaczy mnie i pomyśli, że to właśnie ja rozdarłem łono jej matki, żeby ją wyjąć i suszyć nad ogniem.
– To stary zwyczaj – tłumaczy Julio.
– Jeśli chcesz zbudować dom, to w rogach budynku musisz zakopać lamie płody. Będą chronić dom przed powodzią, ogniem, piorunem, chorobą i nieszczęściem.
La Paz jest gigantycznym cmentarzyskiem maleńkich lamich dzieciątek. W czterech rogach każdego z 99 procent domów – i tych maleńkich na przedmieściach, i biurowców ze szkła i stali w centrum – spoczywają „suszki” nienarodzonych lam.
Powoli się przełamuję. Wyciągam rękę. Pod opuszkami palców czuję, jak delikatną ma sierść. Kiedy łapię ją śmielej, okazuje się sztywna. Jakby wycięta z plastiku.
– Blabalaba – nagle odzywa się czarownica. Naprawdę nie mam zielonego pojęcia, o co jej chodzi.
– Pyta, czy chcesz zbudować tu dom – tłumaczy Julio. Kręcę głową.
reklama
– Blabalaba – chwyta moją rękę i odsuwa od zwierzątka.
– Skoro nie chcesz, to nie dotykaj – wyjaśnia Julio. – Inaczej kawałek ciebie trafi do czyjejś chaty. Zwierzę zapamięta, kto je dotykał – mówi i dodaje, że kiedy dom jest gotowy, ksiądz przychodzi go poświęcić.
Mijamy kolejne stragany – pełne ziół w woreczkach i torebkach. I skrystalizowanego karmelu w różnych kolorach. Cuandera potrafi przepowiedzieć przyszłość z rozsypywanych na ziemię liści koki. Ale nie chce tego robić dla białego.
– Lepiej jej nie drażnić – ostrzega Julio.
– Indianie wierzą, że zielarki mają władzę nad życiem i śmiercią.
Wtem wiatr uderzył od strony Illimani. Ciemna chmura oblekła słońce jak podarty całun. Przeszły mnie ciarki.
– To tutaj – odezwał się Julio. – Sklepik z marzeniami.
1001 magicznych drobiazgów W pierwszej chwili wydało mi się, że wiedźma za kontuarem ma około 40 lat. Ale kiedy przyjrzałem się jej, uznałem, że najwyżej 30. To, co wziąłem za zmarszczki, to przecież tylko cień od jej kapelusza. Siedzi za kontuarem, na którym stoi kosz liści koki. Woreczek wielkości torebki cukru kosztuje złotówkę. Ponad ladą na czerwonych sznurkach wiszą duże białe lamie dzieci. Obok półka z amerykańskimi papierosami.
– Możesz się rozejrzeć – uśmiecha się.
Teraz wygląda młodziej, góra na 28 lat.
– Na pewno znajdziesz to, po co przyszedłeś.
– Ale ja nie wiem, po co przyszedłem – odpowiadam uśmiechem.
– Nie krępuj się. Rozejrzyj się.
Julio kupuje dwie sztuki marlboro, które będzie palił w progu. Ja w tym czasie oglądam kosze pełne uschniętych krokodylich łap i nóg pancernika, żółwie skorupki i ropuchy tak cieniutkie, że przez ich skórki widać kręgosłupy. Metalowe breloczki z rytami zupełnie jakby z kart tarota: są Kochankowie, Wisielec, Śmierć…
Obok leżą metalowe pierścienie, które kształtem przypominają rotariańskie godło, i pentagramy. I święte Madonny naklejone na karton, ozdobione ziołami i koką. Wysuszone kurczątka bez piór wiszą obok jak makówki. Na stosie kolorowych tkanin leży łeb kajmana. Obok dwie Indianki w kucki rozwijają pakunki zawinięte w gazetę. W płytkim pudełku są: popiół, podkowa, kilka świeżych ziół, makaron, cukierki i zardzewiałe gwoździe.
– To czar – pojawiła się cicho jak duch – wystarczy go zakopać i będzie działał.
– Na co? – pytam.
– Te, którym go uplotłam, wiedzą. Ten jest na bogactwo i boże błogosławieństwo – pokazuje mi Matkę Boską w wieńcu oklejonym szlifowanymi kryształami, cukierkami i miniaturkami dolarów. Pod banknocikami obrazki świętego Franciszka i Chrystusa Króla. I… podkowa. Kupiłbym tę magiczną instalację, ale jak nieść taki klamot… Widać nie tego szukam.
Miłość za pięć dolarów Podnoszę wzrok. Przede mną półka pełna kolorowych pudełek i torebek z proszkami na kurzajki, pryszcze, ustanie złośliwych plotek. Potem zaklęte mydła. Na rozmowę kwalifikacyjną. Na awans. Na nowe pozycje seksualne. Na to, żeby lepiej rosła kukurydza. Na zdany egzamin. Przeglądam. Ale nie ma czaru na egzamin z prawa jazdy.
Dalej półka ze świecami. Są niebieskie z dobrym czarem. Głównie na miłość. Na potencję. Na cellulit i fałdki na brzuchu. Na kurzajki. Na pryszcze. Na ustanie złośliwych plotek. Czerwone mają powstrzymać śmierć. I czarne na sprowadzenie choroby. Na utratę pamięci. Na rozdzielenie kochanków. Biorę jedną do ręki. Na odlanej z czarnego wosku świecy naga kobieta obejmuje udami nagiego faceta. Ich głowy są odwrócone w przeciwne strony. Z każdej sterczy knot.
– Jeśli zapalisz oba, przestaną kochać oboje. Jeżeli tylko jeden, odejdzie tylko jedno z nich… To twój czar, prawda?
Nie mam pojęcia, skąd wiedziała, że gdzieś tam w dalekiej Polsce jest para kochanków. A ja chciałbym, żeby o sobie zapomnieli.
– Zapal ją – pokiwała głową. – Ona ich rozdzieli, ale – dodała szeptem – uważaj!
– Na co?
– Jeśli płomień będzie płonął zbyt długo, jedno z nich umrze.
– To go zdmuchnę.
– Nie zdmuchniesz. Zgasić go może tylko Bóg. Pięć dolarów.
Wcisnąłem jej do ręki dziesiątkę i schowałem świecę do torby. – Uważaj – położyła mi rękę na ramieniu – bo… czar dotknie tego i tylko tego, którego ona kocha naprawdę.
– Co to znaczy?
– A skąd możesz wiedzieć, kogo kobieta naprawdę kocha? – pchnęła mnie w stronę drzwi. Wtedy zobaczyłem, że jest stara. Że to nie był cień. Tylko zmarszczki.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.