Strona 2 z 3
Inny smakosz wśród wynalazców, chemik i farmaceuta Karl Scheele, odkrył wiele pierwiastków i związków chemicznych (np. tlenu, chloru czy kwasu mlekowego), ale nie zdążył tego obwieścić światu, gdyż… zrobili to przed nim inni. Scheele bowiem nie był duszą (naukowego) towarzystwa, ale człowiekiem laboratoryjnego czynu i czuł wyraźną awersję do pióra i kałamarza. W związku z tym, zanim wreszcie chwycił za pióro, większość jego odkryć przypisali już sobie badacze, którzy dokonali ich po Scheelem.
Niemiecko-szwedzki badacz oprócz pecha miał również zwyczaj smakowania przygotowanych przez siebie substancji. O ile tajemniczym trafem przeżył zatrucie związkami cyjanku, to w końcu padł ofiarą spreparowanych przez siebie pochodnych rtęci. Tak narodził się mit szalonego naukowca w imię odkryć (przesuwających granice człowieczeństwa) zdolnego do eksperymentów na sobie.
Książkowym przykładem tego stereotypu jest Dr Jekyll, który na kartach powieści R.L. Stevensona, po wypiciu przygotowanej przez siebie mikstury nie umiera jak Scheele, ale zamienia się w demonicznego Pana Hyde’a. Jego drugie ja jest moralnie gorsze, ale silniejsze fizycznie, a ponieważ „Doktor Jekyll i pan Hyde” to baśń postdarwinowska – także bardziej owłosione.
Smak odkryć
Ciekawe, co czuł pionier higieny Max Joseph von Pettenkofer, kiedy pod koniec XIX wieku uraczył się łykiem płynnej cholery. Zapewne nie było mu lekko, bo „drinka” przygotowano ze stolca jednego z pacjentów. Ale nie liczył się smak, gdy w grę wchodziły wielkie odkrycia.
reklama
Na początku tego samego stulecia dowiódł tego Stubbins Ffirth, który za wszelką cenę chciał udowodnić, że żółta febra nie jest chorobą zakaźną. Zaczął skromnie od wcierania w rany wymiocin zakażonych pacjentów. A gdy nie zachorował, poszedł dalej, na najdziwniejsze sposoby szprycując się płynami fizjologicznymi pobieranymi od chorych. Ponieważ wciąż był zdrowy jak rydz, zaordynował sobie pobyt w saunie, gdzie na kamienie lano wymienione wyżej substancje. „Terapeutyczną” sesję przypłacił, jak sam twierdził, bólem głowy. Na koniec zaś po prostu zjadł wymiociny pacjenta i nie widząc rezultatów, z dumą ogłosił, że żółta febra nie jest zakaźna. Był w błędzie. Jest zakaźna, ale tylko drogą krew do krwi. To udowodnił z kolei 100 lat później amerykański chirurg Jesse Lazear. Też na własnej skórze – dał się ugryźć przenoszącemu chorobę komarowi.
Ryzyko podjęte przez Ffirtha i Lazeara pozwoliło zrozumieć chorobę i z pewnością uratowało wielu ludzi. Na tym polu jednak jedną z największych zasług ma Jonas Salk, który opracował szczepionkę przeciw polio. Natychmiast zgłosił siebie i całą swoją rodzinę, by przetestować wynalazek. Szczepionka okazała się skuteczna – w próbkach krwi Salka wykryto przeciwciała. Co więcej, badacz nigdy nie opatentował wynalazku, co pozwoliło na jego światową produkcję i szybkie ujarzmienie choroby. Gdy spytano go, kto jest właścicielem patentu, odpowiedział krótko: „Sądzę, że ludzie. To tak jakby próbować opatentować słońce”.
Historie szczepionek nie zawsze kończą się happy endem. Granica między odwagą a szaleństwem okazuje się płynna, a ciekawość przybierała formę makabrycznych eksperymentów. Kilka lat wcześniej, w Peru, student medycyny Daniel Carrión zauważył podobieństwo między objawami tzw. gorączki Oroya a przewlekłym schorzeniem znanym jako brodawka peruwiańska (Verruga Peruana) i postanowił udowodnić, że obie są różnymi wcieleniami tej samej choroby. W tym celu wstrzyknął więc sobie krew 14-latka zakażonego Verruga Peruana. Chociaż gorączka Oroya rzadko bywa śmiertelna, po kilku tygodniach Carrión zmarł. Wcześniej skrupulatnie opisawszy wszystkie objawy choroby zakaźnej, którą dziś nazywamy chorobą Carrióna albo bartonelozą – od Alberto Bartona, który (bardziej konwencjonalnymi) metodami wykrył wywołujący chorobę patogen.
Carrión przypłacił życiem dowiedzenie swojego przeczucia. Dziś Peruwiańczycy uważają go za bohatera narodowego. 5 października, w rocznicę śmierci Carrióna, wyznaczono Święto Peruwiańskiej Medycyny. Ponadto imieniem badacza nazwano stadion, szpital, uniwersytet i jedną z peruwiańskich prowincji.
Ale nie każdy eksperyment ma wielką wartość dla rozwoju nauki. Niektóre stają się po prostu wyczynem dla samego wyczynu. Jak możemy wyczytać w wydanej właśnie książce „Krótka historia geniuszy”, opisującej 660 lat działalności Królewskiego Towarzystwa Naukowego, w połowie XVII w. aspirujący student nazwiskiem Artur Coga postanowił poddać się operacji przetoczenia owczej krwi. W obecności licznych badaczy oraz biskupa Salisbury wyssano z owieczki kwartę krwi i wtłoczono w żyły studenta. Operacja nie dała żadnych widocznych efektów. Wedle zapisków Artur „był wesoły, wypił kilka kieliszków wina i wypalił fajkę”. Potem przeprowadził swój eksperyment jeszcze kilka razy, z podobnym skutkiem. Niestety, wieść o nim rozniosła się po Europie, gdzie znaleźli się naśladowcy. Wkrótce do Towarzystwa dotarły niepokojące raporty o niespodziewanych zgonach śmiałków, którzy próbowali na sobie transfuzji.
Podobny los spotkał Aleksandra Bogdanova – rosyjskiego lekarza, który w początkach XX wieku przeprowadził na sobie 11 zabiegów „wymiany” krwi. Poszukiwał wiecznej młodości i twierdził, że dzięki przetoczeniom krwi przestał łysieć i poprawił mu się wzrok. Niestety, dwunastą transfuzję przypłacił życiem – przetoczono mu bowiem krew studenta chorego na gruźlicę.
Lekarzu, lecz się sam Evan O’Neill Kane był w latach 20. kimś w rodzaju Dr-a House’a. Ordynator szpitala Kane Summit Hospital w Pensylwanii lubił szukać nowych metod leczenia, eksperymentował na pacjentach, a po udanej operacji miał w zwyczaju tatuować im na ciele literę K w alfabecie Morse’a (– . –). 15 lutego 1921 roku przeszedł jednak sam siebie.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.