Samotny lis

Idzie luty, szykuj ciepłe buty – mawiała moja babcia. Dla mnie nie ma takich, które ochronią przed zimnem. Odkąd pamiętam, gdy temperatura spada poniżej 15 stopni C, marzną mi „końcówki".

Nie wspomnę już o mrozie. Zamarzam i tylko serce w miarę ciepłe. Mimo to, jako dziecko, a potem panienka dość intensywnie uprawiałam narciarstwo. Może dlatego, że na stoku adrenalina tłoczyła gorącą krew nawet do najmniejszych palców.

Usportowieni warszawiacy w moim wieku z pewnością pamiętają WKN (Warszawski Klub Narciarski). Organizował obozy narciarskie w czasie szkolnych ferii. W grudniu jeździliśmy do Zakopanego, a w lutym lub marcu do Zieleńca. To właśnie tam spotykało mnie najwięcej przygód.

Większość z nich dotyczyła medycyny. A to zapalenie wyrostka robaczkowego, a to złamana noga. Dobrze poznałam szpital w Dusznikach, ale nie on dostarczył mi największych emocji.

Po śniadaniu ruszaliśmy na stok. Dzieciaki podzielone były na grupy, zgodnie z poziomem umiejętności i wiekiem. W mojej była tylko jedna dziewczynka. Tym trudniej było znaleźć ustronne miejsce, gdy pęcherz domagał się opróżnienia. W tamtych czasach nikt nawet nie marzył o toaletach na stoku narciarskim.

Zresztą te, który zdarzały się w schroniskach czy barach, wymagały maski przeciwgazowej. Wślizgnęłam się między ośnieżone gałęzie smreków i robiłam rozeznanie, czy jestem dostatecznie, to znaczy zupełnie, niewidoczna. Mali ludzie są wyjątkowo uwrażliwieni w sprawach czynności fizjologicznych. Gdy uznałam, że toaletowa kryjówka jest w sam raz, rozpoczęłam rozpakowywanie się ze szczelnych warstw narciarskiego odzienia.

Każdy, kto jeździł na nartach, wie, o czym piszę. Kombinezony i ocieplane spodnie na szelkach schowanych pod kurtką nie są dostosowane do naturalnych potrzeb człowieka. Szczególnie, gdy wkoło kopny śnieg, a mroźny wiatr wykorzystuje każdą szczelinę. Udało się i zastygłam w milczeniu.

Nagle usłyszałam, że ktoś czai się za moimi plecami. Ucieczka była niemożliwa. Spodnie spuszczone, suwaki porozsuwane, narty na nogach, kijki w śniegu. Skuliłam się jak przerażony zając i zerknęłam do tyłu. To tylko śnieg spadł z gałęzi. Odetchnęłam z ulgą i zaczęłam się ubierać. Znów coś drgnęło. Pewniej, bo ze spodniami na swoim miejscu zajrzałam w gąszcz. Zobaczyłam błysk psich oczu.

Nie, to nie pies. Piękny, puchaty lis patrzył na mnie z ciekawością. Tak jakby na coś czekał. Wsadziłam ręce do kieszeni. Prawdziwy narciarz zawsze ma przy sobie kawałek czekolady albo kilka cukierków. Szczęśliwie zostały cztery ząbki mlecznej z orzechami. Nie wiedziałam wówczas, że czekolada nie dla psa, a więc i nie dla lisa.

Odłamałam ząbek i rzuciłam. Złapał w locie. Tak samo jak następne. Nie odszedł. Czekał na jeszcze. Miałam tylko miętówkę. Pomlaskał i wypluł. Trwaliśmy we wzajemnym zauroczeniu dobre pół godziny.

reklama
404 Not Found

Not Found

The requested URL was not found on this server.



Usłyszałam, że ktoś wykrzykuje moje imię. Zaniepokojony instruktor zrobił przegląd grupy i nakazał poszukiwanie zguby. Obiecałam lisowi, że jutro przyniosę coś bardziej odpowiedniego i ujawniłam się bez entuzjazmu. Towarzystwo lisa bardzo mi się spodobało.

Na obiad były mielone. Zjadłam tylko kaszę, a zawinięty w serwetkę kotlet powędrował do kieszeni. Z kolacji została mi mortadela i bułka z masłem. Nie mogłam zasnąć. Ciągle widziałam wesołe, lisie oczy.

Nie zdradziłam się z nową znajomością. Już wtedy wiedziałam, że ludzie w każdym lisie widzą albo futro, albo wściekliznę. Czułam się odpowiedzialna za bezpieczeństwo „mojego lisa".

Zaraz po dotarciu na stok skierowałam narty w smreki. W nocy spadł śnieg i przysypał ślady. Nie byłam pewna, czy zmierzam w dobrym kierunku. Kucnęłam pod gałęziami i wytężyłam zmysły. Nic. Cicho i biało. Przypomniałam sobie, że wczoraj przemawiałam do lisa. Zaczęłam szeptać te same słowa.

I nagle gałąź strąciła biały ciężar. Potem druga i trzecia. Przyszedł, a raczej przykicał, bo poruszał się skokami. Stanął półtora metra ode mnie i patrzył jeszcze radośniej niż za pierwszym razem. Pochłonął wałówkę w kilka sekund i zrobił coś, czego nie zapomnę nigdy, bo nigdy więcej nie widziałam lisiego tańca na cześć dnia, kotleta i mnie.

Wyglądało to trochę jak szalone skoki w psim wydaniu. Taka szczenięca głupawka z piruetami na pupie. Miałam ochotę się przyłączyć, ale musiałabym odpiąć narty. Poza tym głęboki śnieg nie pozwoliłby na grację podskoków.

To był ostatni dzień obozu, a ja zamiast cieszyć się z powrotu do domu przepłakałam całą noc. Na dworcu w Warszawie mama zobaczyła zapuchnięte od łez oczy córki. – Co się stało? Zapytała przestraszona. – Mamo, zostawiłam w lesie lisa. Samego.

Dorota Sumińska
doktor weterynarii,
prowadzi popularne programy o zwierzętach.
fot. shutterstock

Źródło: Wróżka nr 2/2014
Tagi:
Już w kioskach: 10/2025

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

Promocja wróżka