Strona 2 z 2
Rano, kiedy kończył dyżur, ale musiał znów w zastępstwie kogoś niespodzianie operować, podszedł i zwyczajnie, jakby robił uwagę o pogodzie, powiedział, że do niej przyjdzie. Jeśli ona go zaprosi. Wieczorem, po pracy. – Zapraszam – powiedziała mechanicznie: Żelazna 5 m. 6. Zapamiętam – powiedział i poszedł do zajęć.
Kupiła wino i ciasto. I jakąś sałatkę w restauracji hotelowej. Wyjęła z serwantki nieużywaną od lat porcelanę. Matka powiedziała jej kiedyś, że jeżeli kobieta moczy się w płatkach owsianych, jej skóra nabiera aksamitu. Wrzuciła wszystkie płatki do wanny, napełniła wodą i leżała, aż woda całkiem ostygła. Była jak w transie. Łomotało jej serce. Godzina, o której miał przyjść, minęła. I następna. I jeszcze jedna. Pewnie zapomniał.
Umarła mu pacjentka na stole. Czasem się zdarzało, nawet jemu. Czerniał wtedy, kulił się w sobie, miał zaciśnięte szczęki i przez kilka dni odmawiał operowania. Zmarła była młodą dziewczyną. Przed operacją kazała sobie pomalować lakierem paznokcie. Wierzyła, że ją uratuje. A. czuł się, jakby ją zawiódł.
Antonina kończyła właśnie dyżur. Przechodzili przez korytarz ona i A. w dwie strony. I on nagle podszedł. – Zbieraj się – powiedział. Jedziemy do ciebie. – Nie jestem... – wyjąkała. – Zbieraj się – powtórzył. – Muszę z kimś dziś być.
Był drugim mężczyzną w jej życiu. Tamten pierwszy, szkolny, paskudny, nie mógł się liczyć. A. był naprawdę pierwszym. Pomyślała, że mogła umrzeć, nie poznając tego, co ją teraz spotkało – tego bez brzegu i bez dna. Jak przepaść. Kiedyś myślała, że mogła umrzeć bez przeczytania Prousta, a jak zejść ze świata z taką stratą. I teraz tak samo.
reklama
Odtąd co wieczór przychodził do jej małego, trochę zapyziałego mieszkania. Któregoś dnia wyszedł po papierosy, nie było go 15 minut. A ona przeraziła się, że tęskni za nim tak bezbrzeżnie, tak boleśnie, że pewnie by umarła, gdyby nie wrócił.
A. nie brał udziału w jej życiu. Przychodził wieczorem, wychodził rano. Nie wiedziała, co robi, gdy nie jest z nią. Tylko raz, kiedy jeszcze odwiedzał ją co wieczór, spytała, dlaczego do niej przychodzi.
– Pasujesz mi. Jesteś w sam raz – powiedział i zaśmiał się. Nigdy już więcej o nic nie pytała, o nic nie prosiła, w strachu, że przestanie mu pasować i więcej nie przyjdzie. Co wtedy? Śmierć psychiczna. Właśnie tak by to czuła. Ale i tak zaczął przychodzić w kratkę. Raz go nie było cały miesiąc. Mijali się jak dawniej na korytarzu bez słowa, ani niczego nie wyjaśniał, ani tłumaczył. Znów była niewidzialna.
Któregoś dnia, kiedy mieli oboje dyżur, ona weszła do pokoju lekarskiego, żeby zapytać o jakieś leki, nagle powiedział: – Za miesiąc. Do 5 września. Muszę się z czymś trudnym uporać. Potem znów będzie z nami, jak było. Poczekasz na mnie? – Tak, poczekam – powiedziała mechanicznie.
Całe cztery tygodnie. Przesuwała każdy dzień jak szafę od ściany do ściany. Kupiła jakieś sukienki, jakieś swetry. Schudła bez specjalnych starań i miała naprawdy dobrą figurę. Myślała, że nie doczłapie do tego 5 września. Jakoś doczłapała.
A. nie było w pracy, ale wiedziała, że w tym dniu ma dyżur. Wcześniej do niego nie dzwoniła. Nie znosił telefonowania i ona także zaczęła tego nie znosić. Bo po co był jej telefon, skoro nie był potrzebny jemu, żeby do niej dzwonić.
Wieczorem weszła do pokoju lekarskiego półżywa. Zapowiadał się ciężki dyżur. Wszystko nieważne. Nie zniosłaby dłuższego półżycia, bo całe życie było tylko wtedy, kiedy był z nią. Bodaj tylko w nocy. – Dziś jest 5 września – powiedziała bez tchu. – No to co, że 5 września? – zdziwił się i poprosił, by zbudzić go za godzinę, bo jest niespokojny o pacjentkę z czwórki.
Nie płakała. Nigdy nie umiała płakać. Już na dobre przestał przychodzić. Niczego nie wyjaśniał – jak to on. Życie Antoniny zawaliło się. Dostała jakiejś arytmii serca, czegoś tam jeszcze, nieważne. Poza szpitalem żyła jak automat pozbawiony baterii. Starała się wziąć w garść, myślała o sobie, że jest głupią babą na pasku aroganckiego faceta, ale to nic nie dało. Próbowała brać proszki antydepresyjne. Ale na tęsknotę nie ma lekarstwa.
Mówiono, że związał się z młodą piękną lekarką i u niej mieszka. Albo że wrócił do żony, która go dawno temu porzuciła, a może on ją, bo ponoć nie pozwalał jej mieć dzieci. Zostawił jej mieszkanie, samochód i któregoś dnia wyprowadził się bez słowa.
Antonina wynajęła detektywa, choć uważała to za koszmarne wścibstwo. Detektyw zdał relację. A. istotnie mieszkał z młodą lekarką w budynku niedaleko szpitala. Podał Antoninie adres.
Od pewnego czasu zaczął jej się śnić egipski wielbłąd z ranami na szyi. Idiotyczny sen, pomyślała. Nie wierzyła w przeczucia, oznaki tajemnych zdarzeń, zawsze racjonalna do bólu. Którejś nocy zerwała się na równe nogi. Szybko ubrała i pobiegła do samochodu. Zabrała adres podany przez detektywa. Bez tchu wbiegła na piętro, nie sprawdzając, czy jest winda. Drzwi mieszkania były otwarte. Weszła do środka.
Stał na niskim stołku. Na szyi miał założony sznur. Musiał stać w tej pozycji długo, bo pod szyją i wzdłuż policzków wyżłobiły się dwie sine bruzdy. Wskoczyła na stołek i uwolniła szyję z pętli. – Czekałem na ciebie tak długo. Dlaczego przychodzisz dopiero teraz? – zapytał. – Zbieraj się, jedziemy do ciebie.
Barbara Pietkiewiczil. Edyta Banach-Rudzikfot. shutterstock
dla zalogowanych użytkowników serwisu.