Strona 2 z 2
Stulz i spółka omal nie rozbili się już przy starcie. Wylądowali cudem, na resztkach paliwa. Może bez fartu Amelii ich lot także skończyłby się tragicznie? W każdym razie młoda, ładna i fotogeniczna panna Earhart została obwołana królową przestworzy. I stała się celebrytką. Tańczyła z księciem Walii, zaprzyjaźniła się z amerykańską parą prezydencką, reklamowała całą masę produktów – od walizek przez własną linię ubrań po papierosy, których sama nigdy nie paliła. W ten sposób raz na zawsze skończyły się jej problemy finansowe.
Na zdjęciu: Amelia Earhart z mężem George'em Palmerem Putnamem i jego synem z poprzedniego małżeństwa, Davidem B. Putnamem, w hotelu Providence 5.11.1932 r.
Żelazko czy silnik?
Sam Chapman, inżynier z Bostonu, był tradycjonalistą. Uważał, że miejsce żony jest w domu, przy dzieciach. Takie poglądy bardzo podobały się rodzinie jego narzeczonej. Liczyli na to, że pod wpływem czułego, ale stanowczego męża Amelia wreszcie się ustatkuje. Jednak nie doczekali się happy endu. Panna Earhart stanowczo odmówiła kooperacji. Przez osiem lat karmiła Sama wykrętami, odkładając ślub i opędzając się od wizji idealnej, amerykańskiej rodzinki. Wreszcie obwieściła, że pieczenie ciast i prasowanie koszul przeraża ją milion razy bardziej niż krztuszący się silnik na wysokości 4000 metrów.
Wyszła w końcu za mąż, ale za George'a P. Putnama, pisarza i promotora lotnictwa. To właśnie on umożliwił jej lot przez Atlantyk w 1928 roku, a potem kierował jej karierą. Biedaczek oświadczał się sześć razy, zanim został przyjęty, a i to na ścisłych warunkach. Amelia odmówiła zmiany nazwiska (George'a często nazywano „panem Earhart") i kazała wykreślić z tekstu przysięgi małżeńskiej fragment o posłuszeństwie.
Jeszcze w dzień ślubu miała poważne wątpliwości, które przekazała narzeczonemu... na piśmie. Ceremonia trwała raptem 5 minut, a panna młoda wystąpiła w brązowym garniturze. Nie wiadomo do końca, czy to była miłość, czy przyjaźń i układ biznesowy. Amelia i George nie mieli dzieci, za to świetnie się im razem pracowało. On zajmował się reklamą, organizowaniem wykładów, kupnem sprzętu etc. A ona biła rekord za rekordem. Niemal za każdym razem tylko o włos unikając śmierci.
Koniec zielonej fali
W 1932 roku jeszcze raz przeleciała nad Atlantykiem, tym razem sama. Po 14 godzinach i 56 minutach ciągłych awarii, stopniowego zamarzania z powodu lodowatych wiatrów i nieznośnego bólu zatok, wylądowała na irlandzkim pastwisku pośród mocno zdziwionych krów. Trzy lata później jako pierwszy człowiek w historii przeleciała z Hawajów do Kalifornii, niedługo potem – z Los Angeles do Meksyku.
reklama
Wreszcie zdecydowała się zmierzyć z najtrudniejszym wyzwaniem – oblecieć ziemię wzdłuż równika. Zaczęła przygotowywać się do wyprawy z charakterystycznym dla siebie entuzjazmem i... nonszalancją. Nie uznała za stosowne wpisać na listę zakupów zapasowego radia ani aparatu telegraficznego. Obwieściła, że dotychczas radziła sobie bez nich, nie umiała ich obsługiwać i nie zamierzała się tego uczyć. A jeśli się zgubi to „jak zwykle jakoś sobie poradzi".
Od początku wszystko szło nie tak. Samolot był wielki (dwusilnikowy Lockheed L-10 Electra) i Amelia z trudem go kontrolowała. Bardziej niż zwykle dokuczało jej zmęczenie, miała nawet irracjonalny atak paniki przy pierwszym lądowaniu. Nawigator okazał się alkoholikiem, którego musiała cały czas pilnować. Pierwsza próba bicia rekordu zakończyła się kraksą. I po raz pierwszy Amelię opuściło szczęście.
Była jednak zbyt wściekła, by wyciągnąć racjonalne wnioski, a co dopiero zrezygnować! Dwa miesiące później postanowiła spróbować raz jeszcze. Tym samym wielkim samolotem, z zapitym nawigatorem, bez zapasowego radia i telegrafu, z niedokładnymi (jak się okazało) mapami i nadwerężonym zdrowiem. Jednak lot przebiegał w miarę spokojnie. Pozostało już tylko przebyć ostatni etap – 6000 km nad oceanem. A w połowie trasy wylądować na maleńkiej wyspie Howland, aby uzupełnić paliwo.
Nie udało się. Amelia i jej nawigator zgubili drogę. Brak telegrafu i zapasowego radia sprawił, że nie dało się z nimi skontaktować i sprowadzić ich na właściwy kurs. Razem z paliwem skończył się słynny fart pani Earhart. Ulubienica Ameryki najprawdopodobniej rozbiła się o fale. Może to i lepiej niż bezskutecznie wyczekiwać ratunku na jednej z rafowych wysepek, gnić w japońskim więzieniu albo w laboratorium kosmitów... Teoriom spiskowym nie było końca. W każdym razie Amelia nie miała wątpliwości: „Jeżeli mam umrzeć, to w moim samolocie, najchętniej szybko".
Maść na piegi i blachaCzy Amelii Earhart udało się wylądować na jakiejś bezludnej wyspie, czy utonęła ze swoją maszyną w głębinach oceanu? Ta zagadka od niemal 77 lat intryguje Amerykanów. Na akcję poszukiwawczą zaraz po zaginięciu pilotki rząd wydał 4 mln dolarów, kwotę, jak na owe czasy, olbrzymią.
Do dziś szuka szczątków jej samolotu czy jakichkolwiek śladów wielu pasjonatów. Jeden z nich, Ric Gillespie, znalazł w 1991 roku na wyspie Nikumaroro (Archipelag Wysp Feniks) na Zachodnim Pacyfiku fragment blachy jej samolotu. Według niego dowodzi to, że pilotka przeżyła katastrofę. Innym dowodem na pobyt Amelii na wyspie było szklane opakowanie po maści na piegi z lat 30. firmy Dr C.H. Berry. Wiadomo, że Amelia używała właśnie tego specyfiku.
Weronika Kowalkowskafot. AP Photo/east news, fotochannels, shutterstock
dla zalogowanych użytkowników serwisu.