Jesteś mój nareszcie

Na wystawę fotografii Julii trafiłam przypadkiem. Wracałam z miasta i przystanęłam na chwilę przy oszklonej witrynie. W głębi sali, na ścianach wisiały olbrzymie czarno-białe zdjęcia.

Weszłam do galerii. W środku było kilka osób. Najpierw obejrzałam prace umieszczone po lewej stronie. Przedstawiały mężczyznę w długim płaszczu i szalu ciągnącym się za nim. Sfotografowano go z tyłu, jakby w ostatniej chwili – oddalał się szybkim krokiem w nieznanym kierunku. Na kolejnych fotografiach jego postać była coraz mniejsza, by na końcu stać się ciemniejszym od tła punkcikiem.

Zauważyłam, że zdjęcia nie mają podpisów ani tytułów, zostawiając oglądającemu pole do domysłów, kim jest bohater opowieści i o co w tym wszystkim chodzi.

Druga seria fotografii, jakby równoległa, przedstawiała unoszący się na wietrze kawałek białej kartki. Raz była ona bliżej ziemi, raz szybowała wysoko. Na coraz większych zbliżeniach widać było, że jest najprawdopodobniej niezapisana.

Jedna mała karteczka...

Łącznikiem obu serii zdjęć było ostatnie. Na nim biała kartka zmniejszyła się do rozmiaru czarnego punku, tak jak mężczyzna w płaszczu. I znowu ani słowa komentarza.

Gdy już miałam wychodzić, zatrzymała mnie młoda kobieta – to była Julia – i zaproponowała wpis do księgi gości. Można było snuć własne pomysły co do fabuły zdjęć. Napisałam krótko: „Autorka zna fotografowanego mężczyznę, a kartka nie była pusta". I podałam numer swojej komórki, gdyby chciała o tym porozmawiać.

Zjawiła się po kilku dniach. Patrzyłam, jak idzie przez pokój, i dopiero wtedy zorientowałam się, że lekko kuleje.
– Ten wypadek zdarzył się, gdy była pani dzieckiem... – powiedziałam, patrząc w karty.
– Nie po to przyszłam, by wspominać stare historie – powstrzymała mnie.
– W pani życiu przeszłość wciąż wraca. Także w przypadku fotografowanego mężczyzny...
– Nie widzę związku – stwierdziła.

reklama


– Straciła go pani przez bliską kobietę, starszą siostrę, prawda?
– Tak, mam siostrę. Alinka jesienią wyszła za mąż. I wcale nie za tego mężczyznę – dodała.
– Bardzo ją pani kocha i nie czuje do niej żalu...
– Nie czuję – przyznała i nagle się rozpłakała.

Wypadek i wyrzuty sumienia

– Miałam sześć lat – powiedziała po chwili. – Alinka jedenaście. Szłyśmy do parku. Na ruchliwej jezdni wpadłyśmy pod samochód. Alince nic się nie stało. Zasłoniła się mną... – Te ostatnie słowa Julia powiedziała tak cicho, że ledwie ją zrozumiałam.
– Pani wybaczyła siostrze, ale ona nie wybaczyła sobie, i paradoksalnie... nie wybaczyła pani. Pani niepełnosprawność ciągle jej tamten wypadek przypomina, dlatego od lat panią karze, jeśli tylko ma okazję. I nie zdaje sobie z tego sprawy.
– To nie tak – zaprzeczyła Julia. – Alinka ma tylko więcej szczęścia w życiu niż ja...

– Wie pani, co oznacza termin amor fati? – zapytałam. – To dosłownie: miłość do losu, akceptacja tego, co nas spotyka. Ale nie ta fatalistyczna, bierna, raczej rozumienie swojej inności. A zatem nie oczekiwanie tego samego od losu, co dostają inni, poczucie ograniczenia związane z własną osobą.
– Czy to źle? – spytała.
– Postępując zawsze w ten sposób, można przegapić coś, co skierowane było tylko do nas.
– I ja to chyba przegapiłam – powiedziała w taki sposób, jakby dopiero teraz to odkryła.

Pod koniec lata Julia i Alina pojechały na tydzień w góry. W pensjonacie poznały Łukasza. Julia była pewna, że to ją pierwszą zauważył. I chciał się do niej zbliżyć. Ale potem dała sobie wmówić, że to Alina mu się podoba. Zaczęli chodzić na spacery we trójkę.

Łukasz był wobec Julii opiekuńczy i delikatny, co wyraźnie nie spodobało się siostrze. Wtedy Alina wymyśliła wycieczkę z Morskiego Oka przez Świstówkę Roztocką do Pięciu Stawów. Bez Julii, bo przecież ona nie dałaby rady. Łukasz nie zaprotestował.

– Zakochał się we mnie – powiedziała Alina po powrocie z wycieczki.
– Powiedziałaś mu, że za miesiąc wychodzisz za mąż? – zapytała Julia, ledwie kryjąc zdenerwowanie.
– A po co? – zdziwiła się Alina.

Jeden mały liścik...

Łukasz wyjechał z Zakopanego pierwszy. Gdy się żegnali, wcisnął w rękę Julii złożoną na pół karteczkę.
– Napisał na niej „At last" – powiedziała Julia. – Do dziś nie wiem, co miał na myśli.
– At last znaczy: nareszcie – wtrąciłam. – Może chodzi o piosenkę wykonaną przez Ettę James w 1960 roku pod tym właśnie tytułem?

Nie znała jej. Otworzyłam internet i odnalazłam ten utwór na YouTube. Wysłuchałyśmy go razem. Etta James śpiewała tak, że czułam ciarki na plecach. A potem jeszcze znalazłam „At last" w wykonaniu Beyoncé i Christiny Aguilery. Julia spisała polskie tłumaczenie.
– Wszystko da się jeszcze naprawić, ten mężczyzna czeka na znak od pani – powiedziałam.

Julia długo się nie zastanawiała. Tekst piosenki Etty James wysłała Łukaszowi w Dzień Zakochanych, 14 lutego, jako walentynkę:

Nareszcie, przyszła do mnie miłość,
moje samotne dni się skończyły, a życie jest jak piosenka.
Tak, tak, nareszcie, niebo nade mną jest błękitne,
a moje serce stopniało, gdy na ciebie spojrzałam tamtej nocy.
Odnalazłam marzenie, do którego mogę mówić,
które moim nazwać mogę.
Poczułam cudowny dreszcz, którego dotąd nie znałam.
Tak, tak, nareszcie.
Uśmiechasz się, urok rzuciłeś na mnie, i jesteśmy tu jak w niebie.
Bo jesteś mój, nareszcie.

Anna Złotowska
fot. shutterstock

Źródło: Wróżka nr 2/2015
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl