Simona z puszczy


 Simona nie była wzorową uczennicą. Nie dostała się do szkoły teatralnej na wydział aktorski ani na historię sztuki. Polonistykę rzuciła po roku. Na wymarzoną biologię przyjęli ją dopiero za drugim podejściem. Za to potem było już tylko coraz lepiej. Kiedy zaczęła robić coś, czym nigdy nie parał się żaden Kossak – nauka zaczęła sama wchodzić jej do głowy.

Koniec z Kossakami!

Dyplom obroniła na piątkę. A potem udowodniła, że ma coś, czego armia słynnych przodków może jej pozazdrościć: niezwykły talent, niemal magiczną umiejętność porozumiewania się ze zwierzętami. 

To oderwanie od rodziny dało jej siłę, pozwoliło uwierzyć w siebie. Teraz pozostawało jej tylko uwolnić się od znienawidzonego Krakowa, od rodzinnej legendy i dusznej atmosfery Kossakówki. Simona zaczęła szukać pracy. Najchętniej daleko od domu, na odludziu. Tak trafiła do Białowieży – małej, zaniedbanej wsi w sercu puszczy, 500 kilometrów i ponad 12 godzin jazdy pociągiem od Krakowa. Zamieszkała w Dziedzince – starej leśniczówce 6 km za wsią. I od razu zapełniła ją zwierzętami. 

Zwierzęta jak dzieci 

To one rządziły w domu. One były najważniejsze. Simona poświęcała zwierzętom cały swój czas, uwagę i pieniądze. Jej najmilszymi wspomnieniami z dzieciństwa były czas spędzony w przydomowym ogrodzie i znoszenie do domu rozmaitych „pacjentów": rannych jeży, piskląt, które wypadały z gniazd... Zastępowały jej przyjaciół (Kossakowie nie pozwalali córkom zapraszać do domu koleżanek), sprawiały, że czuła się potrzebna, ważna i kochana. Domowy szpital weterynaryjny działał w Kossakówce aż do czasu wyprowadzki jego „szefowej". Potem został przeniesiony do Dziedzinki, a tam powiększył się o stację badawczą i sierociniec. 

Na zdjęciach dokumentujących ponad 30 lat Simony spędzonych w leśniczówce trudno znaleźć choć jedno, na którym nie ma koło niej jakiegoś zwierzęcia. Sowa na ramieniu, ryś na kolanach, locha na stole, osioł na werandzie... Alergicy i ludzie o słabszych nerwach nie wytrzymaliby tam ani sekundy. Szczególnie jeśli w nocy przebiegłby po nich szczur – rezydent. A tych, którzy odważyliby się choć słowem skrytykować panujące w Dziedzińce porządki, Simona błyskawicznie wystawiłaby za drzwi. Częstując na pożegnanie soczystą wiązanką.

reklama


Bo w międzyczasie zahukany kopciuszek przeobraził się w temperamentną babkę o ciętym języku. Goście Simony musieli mieć się na baczności. Za to zwierzętom wolno było... wszystko. Wielka locha Żabka rozpierała się na łóżku – Simona grzecznie kładła się na dywaniku, na podłodze. Psy wyjadały obiad z talerzy. Sowa fundowała domownikom cuchnący obstrzał, przelatując z szafy na parapet. 

Ale rekord bezczelności należał do kruka. Cała Białowieża drżała przed tym czarnym terrorystą, który fundował jej sceny niczym z filmu „Ptaki" Hitchcocka. Mordował okoliczne kury, kradł drugie śniadanie drwalom i bieliznę ze sznura gospodyniom. Jego ulubionym hobby było napadanie na rowerzystki – atakował z powietrza, dziobał i tarmosił, a potem przysiadał na wywróconym rowerze i z satysfakcją oglądał paniczną ucieczkę swojej ofiary. 

Simona i jej „wilczek" 

Oprócz Simony i jej zwierzyńca Dziedzinka miała jeszcze jednego lokatora. Lecha Wilczka, fotografa przyrody. Przystojnego faceta z brodą, pasją i trudnym charakterem. Leśniczówka była podzielona na dwa niezależne mieszkania. Wilczek zajmował jedno z nich, jeszcze zanim Simona zjawiła się w Białowieży. Para sąsiadów „z przypadku" przez pierwszych kilka miesięcy patrzyła na siebie (nomen omen) wilkiem. Ale potem okazało się, że są zbyt do siebie podobni, żeby się nie pokochać. Po kilku latach Lech wybił drzwi w ścianie dzielącej ich mieszkania. 

I tak już zostało – razem, a jednak osobno, z oddzielnymi łóżkami i wspólną kuchnią. Kochali się, ale nie mówili tego głośno i nie wchodzili sobie w drogę. Simona pracowała i zarabiała: prowadziła badania naukowe i audycje w radiu, pisała książki, kręciła filmy przyrodnicze. Opiekowała się Puszczą – w 2000 roku została profesorem nauk leśnych, pięć lat później przewodniczącą rady naukowej Białowieskiego Parku Narodowego. Robiła, co w jej mocy, żeby pomóc dzikim zwierzętom (była np. pomysłodawczynią nowatorskiego urządzenia ostrzegającego je przed przejazdem pociągów).  

Lech robił zdjęcia jej i zwierzętom. I dbał o dom – naprawiał, ulepszał, kombinował. A od czasu do czasu wyjeżdżał do Warszawy „pobywać". Simona dobrze wiedziała, na czym polega „bywanie", ale nigdy nie robiła mu awantur o te skoki w bok. Była przekonana, że samce – niezależnie od gatunku – po prostu tak muszą. I to jest silniejsze od nich. A poza tym Lech zawsze wracał. A wtedy żyli sobie w Dziedzince, niczym Adam i Ewa w Edenie. Wśród zwierząt, bez prądu i łazienki, za to z prysznicem w bujnym, na wpół dzikim ogrodzie; z własną pasieką i warzywnikiem. Latem Simona mogła bez skrępowania opalać się nago. Zimą leśniczówka bywała i po kilka tygodni odcięta od świata. Nieproszonych gości, którzy przyjeżdżali obejrzeć „tę słynną Kossak i jej menażerię", Simona potrafiła pogonić z nabitą dubeltówką w ręce. 
 
             *          *          *           
Dieta z papierosów i kawy nie należy do najzdrowszych. Leczyć się samemu, ziółkami z własnego ogrodu (co Simona robiła z powodzeniem przez ponad 30 lat!) można tylko do pewnego momentu. Ale na chorobę, która ją dopadła, domowe sposoby nie pomogą. Pomoże wczesna diagnoza, ale Simona miała za dużo na głowie i była zbyt uparta, żeby od razu pójść do lekarza. Od jej śmierci (2007) Dziedzinka stoi pusta. Zniknęła zagroda dla saren, ogród doszczętnie zdziczał, wypaczyły się podłogi. Wokół szumi Puszcza – najlepsza przyjaciółka i najbardziej wdzięczna „pacjentka" Simony. 

Weronika Kowalkowska
fot. archiwum rodzinne Kossaków, Lech Wilczek
materiały dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego

 

Galeria zdjęć

W lewo
W prawo
Źródło: Wróżka, nr 1/2016
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl