Tam, gdzie śpiewają anioły

W Dercu są dwie kategorie ludzi: ci, co mieszkają na wsi i ci, co mieszkają na kompletnym odludziu.

Tam, gdzie śpiewają anioły

Anioły są lipowe. I sukienki mają malowane. Skrzydła białe jak wolność i złote lniane włosy. Otaczają cię momentalnie. W jednej chwili, kiedy przekroczysz próg domu Ewy i Tadeusza, przed oczyma masz anielskie chóry, Drzewo Życia z Adamem, Ewą, wężem i garścią ptaków prosto z raju, gospodarzy i gospodynie z kurami, kotami i bocianem na dachu, róże, jabłonie i rzeźbionych muzykantów. Maculewiczowie rzeźbią je z lipowego drewna. Ale zanim to się stanie, ich sąsiad, pan Tadeusz, rąbie pniaki na jednakie kloce i przez lata nie mógł się nadziwić, że nie do pieca były potrzebne, ale aniołom na skrzydła. Dopiero gdy w ślad za artystycznymi nagrodami zaczęli się w Dercu pojawiać dziennikarze, pan Tadeusz uznał, że część chwały należy się właśnie jemu. Bo jakby krzywo porąbał, to anioły byłyby garbate. Albo nie daj Bóg chrome.

W stronę słońca

Tadeusz uczył się rzeźbienia jeszcze w czasach, kiedy za dom służyła im szarość wielkiej płyty w odległym Elblągu.
– W tamtym świecie sztuka pozwalała być wolnym. A ja chciałem być wolny. Chciałem tworzyć, a nie tylko trwać. Chciałem uciec... od propagandy. Od codziennego kieratu: wstawania o szóstej rano, żeby iść do pracy bez nadziei, że coś się zmieni.
Minęło już tyle lat, odkąd uciekli z Elbląga, a Tadeusz wciąż ma przed oczyma stan wojenny, kryzys, no i Szuflandię.
– Szuflandia… – uśmiecha się Ewa. – Tak nazywaliśmy nasz budynek z wielkiej płyty.
W bloku na 48 mieszkań pokój Tadeusza miał dwa metry na trzy. Ustawił tam kilka wiklinowych mebli, żeby przypominać sobie ciągle, że gdzieś za horyzontem jest inny świat. Wolny i zielony. Postanowili wyprowadzić się z miasta w dwie rodziny. Bo z przyjaciółmi łatwiej.

Tam, gdzie śpiewają aniołyOgłoszenie było proste: „Kupimy dwa gospodarstwa rolne obok siebie w ładnej okolicy”. Planowali, że zostaną rolnikami.
Że będą siać i orać. I trzymać zwierzęta. Nie produkować, ale kusiło ich, żeby żyć poza światem. Żeby jeść to, co uda się im wyhodować własnymi rękoma.
– Uwiodło mnie to marzenie – wspomina Ewa. – Wszyscy je wówczas w sobie nosili: marzenie o ciszy. O spokoju. O przyrodzie. O prawdziwym życiu. Bez telewizora. O tym, żeby widzieć przestrzeń aż po horyzont, a nie kolejny blok, identyczny jak nasz. Nie kolejną Szuflandię.
– W tamtych czasach chodziło może bardziej o wewnętrzną przestrzeń niż tę rzeczywistą. Bo to, co jest wokół, kształtuje twoje wnętrze – dodaje Tadeusz.
– Nie chcieliśmy, żeby nasze dusze były szare jak miasto za oknem. Chcieliśmy prostego, ale kreatywnego życia.
Odpowiedź nadeszła z Derca. I pewnego dnia przyjechali do Krainy Jezior w dwie rodziny. Ania założyła tu pierwszą w Polsce niepubliczną podstawówkę. Ewa została sołtysem.

Tam, gdzie śpiewają aniołyWymyśliła, żeby na wiejskich domach pojawiły się tablice z opisami ich zabytkowej historii.
– Niełatwo to szło. Bali się, że teraz, skoro mieszkają w zabytkach, nie będą mogli pomalować drzwi bez zgody konserwatora – śmieje się Ewa. – Choć przecież anioła w Dercu spotkać łatwiej niż konserwatora zabytków.

Ale teraz są dumni, bo turyści zatrzymują się, żeby zrobić zdjęcie wiejskim domom. Uczą się, jak być dumnym ze swojego miejsca. A urzędnicy w gminie poznają, jak smakuje wydawanie pieniędzy na sołectwa. Bo do tej pory, skoro kasa była w Jezioranach, to i wydatki powinny być w Jezioranach. Zrozumieli, że trzeba zimą śnieg odgarnąć nawet z polnej drogi, ale kto to widział, żeby sołtys dobijał się o obsadzenie klombów przed wiejskim sklepem? 30 sztuk bratków i 15 pelargonii. Niewiele. Ale urząd czuje pismo nosem. Dziś pelargonie, a jutro prawdziwe rondo zamiast skrzyżowania.

Tam, gdzie śpiewają aniołySprawa muszli klozetowej

Na początku nie było aniołów. Były świnie, krowy, kury. Tadeusz miał wcześniej do czynienia tylko z końmi. Widział je w Elblągu. Woziły węgiel.
Woda była tylko w studni. 40 metrów od domu. Latem wysychała tak, że aby zaczerpnąć, musieli na łańcuchu opuszczać półlitrowy kubek, a nie wiadro. Zimą śniegu było tyle, że Tadeusz dwie godziny kopał tunel do studni. Śnieg zasypywał go w godzinę. Ręce przymarzały do łańcucha i do wiadra. Gotowali na jednym palniku elektrycznym i kuchni węglowej tak lichej, że trzeba było garnek włożyć do środka, żeby woda w ogóle zechciała się ugotować. I nie mieli toalety, tylko ten wychodek w podwórzu. Ze zwierzętami dali radę cierpliwością i pracą. Rosły zdrowe, ale przywiązali się do swojej trzódki zbyt mocno.

– Kiedy przyszli zabić świnię, nie mogłam na to patrzeć. Zamknęłam się w domu i na cały głos puściłam Vivaldiego – wspomina Ewa.
Nie pomogło. Tadeusz nie mógł uciec. Przy uboju każda para rąk się przydaje. Tamtego dnia postanowili, że więcej świniobicia w Dercu nie będzie.
– Nie zostaliśmy wegetarianami, ale nie chcieliśmy tego w domu.
Kilkanaście tygodni później Tadeusz popędził krowę na spęd.
– Szliśmy pieszo, kilka godzin. Przez cały czas do niej mówiłem. I wiedziałem, że drugi raz nie będę chciał tego przeżywać, że nie chcę więcej takich emocji… – rozkłada ręce. – Od tamtego dnia zwierzęta miały tu dożywocie.
– Wiedziałam, że tak będzie – dodaje Ewa – ale wiedziałam też, że to doświadczenie Tadeusz musi przeżyć sam, że nie da się tego wyjaśnić…

reklama
404 Not Found

Not Found

The requested URL was not found on this server.

Źródło: Wróżka nr 7/2009
Tagi:
Już w kioskach: 10/2025

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

Promocja wróżka