Wyśpiewać życie

Kiedy, tak jak, zgodnie z lekarskimi rokowaniami miało się umrzeć w wieku czterdziestu lat, to każda chwila po sześćdziesiątce jest rozkoszą.

Często pytam ludzi o najpiękniejszy dzień w ich życiu i dziwię się, gdy nie potrafią odpowiedzieć – mówi José Carreras. – Zastanawiają się, czy był nim ślub, narodziny dzieci, podjęcie pracy... Ja nie mam problemu z wyborem – pamiętam każdą minutę 21 lipca 1988 roku. Nigdy przed tym dniem ani po nim tak intensywnie nie odczuwałem szczęścia. Śmiało mogę powiedzieć, że tego dnia narodziłem się na nowo...

Wyśpiewać życieZwyciężyłem chorobę


21 lipca 1988 roku José Carreras obudził się wcześnie rano, wszedł do sypialni dzieci: piętnastoletniego Alberto i dziesięcioletniej Julii, delikatnie pocałował syna w czoło, a córkę w policzek. Wyszedł do ogrodu. Na nodze usiadł mu chrząszcz, kiedyś odpędziłby go niecierpliwym ruchem ręki, teraz obserwował uważnie. Wspominał sen sprzed kilku dni: opierał się w nim o reling na ogromnym statku znajdującym się na pełnym morzu, podziwiał wschód słońca i zmieniające się barwy nieba.

Sen uznał za dobry znak, był przekonany, że jest symbolem jego powrotu na scenę. I do „świata żywych”.
Dzień spędził z rodziną, ćwiczył głos, akompaniując sobie przy fortepianie. Wieczorem pojechał do teatru, długo rozmawiał z dawno niewidzianymi kolegami. O 22 wyszedł na scenę. Głos uwiązł mu w gardle.

– Nie bądź idiotą – powiedział do siebie. – Czego tu właściwie szukasz? Będziesz płakał czy śpiewał?

Dopiero po chwili rozpoczął koncert. Chciał, żeby każdy z widzów czuł, że śpiewa właśnie dla niego. Głos miał tego dnia wyjątkowo silny, zupełnie jakby nigdy nie przeszedł niszczących struny zabiegów chemioterapii. Owacjom na stojąco nie było końca, a José Carreras tego dnia zrozumiał, że wygrał w walce z chorobą. Kiedy spoglądał na słuchających go ludzi, postanowił, że… stanie się lepszym człowiekiem.

reklama

Nigdy nie straciłem nadziei

– Zawsze byłem zdrowym, silnym mężczyzną, nie męczyły mnie wielogodzinne próby przed spektaklami ani same występy. Latem 1987 roku czułem się jednak rozbity, zmęczony… W lipcu poszedłem do dentysty, bolał mnie ząb, lekarz przepisał mi antybiotyk, który nie pomógł, było ze mną coraz gorzej.
Kręciłem wtedy film, byłem tak słaby, że nie mogłem pracować. Zdecydowałem się zrobić badania. Wierzyłem, że jestem po prostu przemęczony i potrzebuję witamin, może zmiany diety.

Wyniki badań były jak uderzenie pięścią między oczy. Nie pozostawiały złudzeń… białaczka limfoblastyczna. Lekarze nie ukrywali, że mój stan jest bardzo poważny, dawali dziesięć procent szans na przeżycie. Śpiewak przeżył szok. Wszystko przecież tak dobrze się w jego życiu układało: kochał muzykę, występował na najsłynniejszych scenach świata, miał szczęśliwą rodzinę, 41 lat i jak się wydawało cudowną przyszłość.

– Huśtawka nastrojów była nie do zniesienia. Jednego dnia wydawało mi się, że wyzdrowieję, drugiego żegnałem się w duchu z rodziną. Pytałem Boga, co zrobiłem nie tak, że pokarał mnie chorobą. Podczas pobytu w szpitalu zetknąłem się z bólem, rozpaczą. Widziałem cierpiące dzieci, nawet niemowlęta. Zrozumiałem, że choroba to loteria, dzieło przypadku. A ja miałem przecież dla kogo żyć, o co walczyć. Pomyślałem, że jeżeli na 100 chorych na leukemię jednemu udaje się przeżyć, to będę nim właśnie ja!

Wykorzystać sławę

Kolejne miesiące były dla Carrerasa bardzo ciężkie: przeszedł chemioterapię, radioterapię, przeszczep szpiku kostnego. Nie poddawał się, przekonany, że w walce z chorobą liczy się nie tylko ciało, ale i psychika człowieka. W najtrudniejszych chwilach czytał listy od przyjaciół i obcych ludzi. Powtarzał sobie, że nie jest sam, że pozytywną energię wysyłają mu tysiące osób. Koledzy „po fachu”, Luciano Pavarotti i Placido Domingo wspierali go, „zabraniając” chorować, bo „nie chcą zostać bez konkurencji”.

– Gdy lekarze powiedzieli mi, że mój organizm zwalczył komórki rakowe, byłem tak słaby, że nie miałem nawet siły okazać radość. Powiedziałem jednak mojemu bratu Alberto, że zwyciężyłem dzięki wewnętrznej sile. Woli życia. Zwierzyłem mu się też, że pierwszego dnia choroby postanowiłem założyć fundację na rzecz zwalczania leukemii. Chciałem, żeby nawet najmniejsze szpitale wyposażyć w nowoczesne urządzenia, tak aby każdy pacjent miał dostęp do najnowocześniejszych metod leczenia.

Chciałem wykorzystać swoją sławę w dobrym celu, wiedziałem, że jestem w stanie zachęcić ludzi do wspomożenia tych, którzy potrzebują pomocy. Carreras zaznacza, że choroba obudziła w nim wrażliwość na potrzeby innych, nauczyła współczucia i cieszenia się każdą chwilą. Zrozumiał także, że prawdziwa radość kryje się w dawaniu, dlatego też oprócz pracy w swojej fundacji uczestniczy w wielu przedsięwzięciach charytatywnych.

Trzech tenorów dla muzyki i ludziTrzech tenorów dla muzyki i ludzi

– W 1990 roku śpiewałem we Florencji, ktoś powiedział: „José, dajemy szczególny koncert z okazji finału Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej i pomyśleliśmy, żeby zebrać 20 najlepszych na świecie śpiewaków operowych, urządzić coś w rodzaju wokalnego maratonu”. A ja na to: „A czy nie sądzisz, że publiczność miałaby większą frajdę, gdyby zorganizować występ trzech tenorów i przeznaczyć pieniądze na działalność charytatywną?”.

Luciano Pavarotti, Placido Domingo i ja. Łączyła nas nie tylko miłość do muzyki, ale i do ludzi.
Koncert w Rzymie w lipcu 1990 roku okazał się takim sukcesem, że trzech tenorów w ciągu następnych 15 lat wystąpiło razem 30 razy. Śpiewacy zaprzyjaźnili się. Kiedy Luciano Pavarotti był ciężko chory, Carreas odwiedzał go wielokrotnie. Rozmawiali godzinami.

– Wiesz, José, w niebie chyba nagrodzą mnie za to, że nauczyliśmy ludzi kochać operę – żartował Luciano.
– Z muzyką żyje się łatwiej i piękniej – przytakiwał José. – A ty swoim głosem potrafisz czarować.
Gdy w 2007 roku Pavarotti zmarł, Carreras zastanawiał się, czy kontynuować karierę. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego głos nie ma już takiej mocy jak kiedyś.

– Stwierdziłem jednak, że mam 62 lata i jeszcze wiele do wyśpiewania – żartuje. – Kiedy zgodnie z rokowaniami powinno się umrzeć w wieku 40 lat, to każda chwila po sześćdziesiątce jest rozkoszą. Człowiek rozumie, że może być szczęśliwy zawsze i wszędzie, bez względu na wiek. Hiszpańskie przysłowie mówi: „Jednych los niesie na swoich skrzydłach, innych ciągnie za sobą”. Nigdy jednak nie wolno nam tracić nadziei.

Czy muzyka może pomóc w trudnych chwilach?

José Carreras upodobał sobie koncert 2 c-moll Sergiusza Rachmaninowa, uważa, że dzięki niemu przetrwał najtrudniejsze chwile.
• Nuć, mrucz, podśpiewuj – koncentruj się na dźwiękach wydobywających się z krtani. Nie ma znaczenia, czy twój śpiew jest ładny, ma po prostu sprawiać ci przyjemność.
• Jeżeli grasz na jakimś instrumencie, rób to tak często, jak to tylko możliwe.
• Wyjdź do lasu, idź do parku czy na łąkę. Spaceruj, nie myśl o codziennych problemach. Podejdź do drzewa, kwiatów, trawy. Poczuj ich zapach, zatrzymaj się. Zamknij oczy, zrelaksuj się, zauważysz, że robi się coraz ciszej. Po chwili wokół ciebie zacznie rozbrzmiewać muzyka. Najpierw usłyszysz szmer, potem otoczą cię inne dźwięki.


Anna Forecka

Źródło: Wróżka nr 12/2009
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl