Zdarzyło się latem

Nigdy się nie spotkały, ale coś je łączy: wakacje zmieniły ich życie. Dżenneta zrozumiała, kim jest i co chce robić, Lidia poznała swoją miłość, a Viola odnalazła brata, dzięki któremu poczuła, że nie jest na świecie sama. Ich historie to splot magii, przypadku i przeznaczenia.

Zdarzyło się latem

Lidia

„Poznałam i zakochałam się w mężczyźnie, na którego potem czekałam przez 14 lat!”.

Pierwszy weekend lipca 1991 roku był dla piosenkarki Lidii Stanisławskiej normalnym dniem pracy. Wiadomo, artyści pracują wtedy, gdy inni wypoczywają. Zmęczona wróciła z trasy i marzyła tylko o tym, żeby jak najszybciej położyć się spać. Najpierw jednak musiała odbębnić koncert na warszawskim stadionie Gwardii. Powtarzała sobie: tylko trzy piosenki, a potem sen, tylko trzy piosenki…

– To nie był najlepszy okres w moim życiu – wspomina z uśmiechem. – Zaliczyłam kilka nieudanych relacji damsko-męskich, rozwód, cztery miesiące wcześniej zakończyłam toksyczną miłość. Nigdy nie miałam kłopotów z nawiązywaniem związków, ale szybko przestawałam fascynować facetów. Matkowałam im, wyręczałam. Wtedy, latem 1991 roku, rozpaczliwie oczekiwałam wsparcia, ale nie umiałam o nie poprosić. Straciłam nadzieję, że wreszcie ktoś mnie oswoi, zaopiekuje się mną.

W tamten weekend stadion Gwardii tętnił życiem. Unosił się zapach smażonych kiełbasek i waty cukrowej. Dymiły garkuchnie, na wietrze podrygiwały balony. Lidia czekała na swój występ na ławce pod drzewem. Przysypiała zmęczona upałem. Obudził ją męski głos. Ktoś ze sceny opowiadał o tresurze psów.
– Nie pamiętam, o czym mówił, ale na zawsze zapamiętałam jego głos: ciepły, głęboki, uśmiechnięty – wspomina Lidia. – Jego właściciel, ubrany w zielony kombinezon, właśnie kończył swój wykład. Obserwowałam, jak schodzi ze sceny, idzie w stronę garkuchni, wychodzi z niej z dwiema parującymi miskami w dłoniach. Szedł w moją stronę!

Nieświadomie zrobiłam kilka kroków do przodu. „O, idziemy ku sobie”, rzucił z uśmiechem. Pomyślałam, że albo trafiłam na podrywacza, albo los zsyła mi anioła. Zjedliśmy razem grochówkę, pogadaliśmy. Okazało się, że Janek – bo tak miał na imię mój anioł – jest weterynarzem. Czułam, że znam go od zawsze. Rozumieliśmy się w pół słowa. Wiedział, że jest artystką, znał jej repertuar, ale traktował ją po prostu jak zmęczoną, zagubioną kobietę. Po występie zawiózł do domu, zrobił herbatę, ułożył do łóżka. Sam siedział w kuchni i czekał, aż ona się wyśpi.

– Nie byłam gotowa na kolejny związek, ale czułam, że właśnie spotkałam mężczyznę, który mógłby zapewnić mi poczucie bezpieczeństwa – uśmiecha się Lidia. – Wydawało mi się, że nasze spotkanie to sen, ale kiedy się przebudziłam, on siedział w kuchni! Poszliśmy na spacer, odwiózł mnie do klubu w hotelu Victoria, gdzie miałam koncert. Ale każdy nawet najpiękniejszy sen się kończy. Janek musiał wracać do domu. Na pożegnanie powiedział: „Jesteś świetną dziewczyną, ale od niedawna mam kogoś na stałe. Nie chcę ci robić bałaganu w życiu, niczego nie mogę ci ofiarować”. Lidia przyznaje, że miała żal do losu: jak mógł zsyłać jej kogoś tak niezwykłego i natychmiast zabierać? Jedyne, co zostało, to adres i numer telefonu Janka.

Lidia StanisławskaPrzez następne 14 lat co roku dzwoniła do niego na imieniny. Cieszył się, że o nim pamięta, ale nigdy nie zaproponował spotkania. Od wspólnego znajomego wiedziała, że się ożenił i razem ze swoją partnerką prowadzi klinikę weterynaryjną. Straciła nadzieję, że kiedyś będą razem. Związała się z kolegą muzykiem. Związek był ciepły, oparty na przyjaźni i wspólnych interesach.

– Byłam zajęta, miałam dużo pracy, ale nie potrafiłam zapomnieć o Janku – przyznaje z uśmiechem. – Myślałam o nim zawsze, kiedy było mi źle. Zastanawiałam się, jak potoczyłoby się moje życie, gdybyśmy byli razem. Co roku chowałam do kieszeni dumę i dzwoniłam do niego na kolejne imieniny. Po jakimś czasie zaczęłam go idealizować, przypisywać cechy, których nie miał.

Po 12 latach rozstała się z partnerem. Po raz pierwszy od dawna była sama. Zaczęła psychoterapię, czytała książki o rozwoju osobistym, uczyła się cieszyć każdym dniem. Mimo że to nie w jej stylu, poszła do wróża.
– Umówiła mnie koleżanka, a ja nie miałam sumienia jej odmówić – śmieje się. – Usłyszałam, że za dwa lata spotkam kogoś, kto już przewinął się przez moje życie. Zapytałam, co mam robić przez ten czas. Wróż był tajemniczy: „Proszę się przygotowywać i czekać”.

Nie przypuszczała, że tym kimś będzie Janek. Przyzwyczaiła się, że jest „wzorcem metra”, niedosięgłym ideałem. U wróża była w 2003 roku. W 2005, jak zawsze, zadzwoniła do Janka z życzeniami imieninowymi.
– Odszedłem od żony, mieszkam z mamą – usłyszała z drugiej strony słuchawki. Poczuła, że skronie zaczynają jej pulsować, a serce mocniej bić. Po chwili padło pytanie, na które czekała 14 lat:
– Czy możemy się spotkać?

Na randkę biegła uskrzydlona. Przez te lata oboje się zmienili: ona wyszczuplała, zmieniła kolor włosów, on wyłysiał, przytył. Ale miała wrażenie, że od ich wakacyjnego spotkania na stadionie Gwardii minęło zaledwie kilka dni! Nadal łączyło ich to nieuchwytne „coś”, co powodowało, że czuli, jakby znali się od zawsze. Kilka miesięcy później, kiedy zamieszkali razem, Janek przyznał, że żyjąc bez niej, zmarnował ostatnie 14 lat. Dziś, jako małżeństwo z dwuletnim stażem, lubią wspominać wakacyjny festyn, który stał się początkiem ich miłości…

Zdarzyło się latemDżenneta

„Dzięki wakacjom sprzed 30 lat wróciłam do swoich korzeni i zrozumiałam, kim jestem”.

Lipiec 1979 roku był upalny. Dżenneta Bogdanowicz, wtedy 20-letnia, do dziś pamięta zapach powietrza w Sokółce: mieszankę ziół, piasku, roztapiającej się w słońcu żywicy. Wystarczy, że zamknie oczy i widzi nieżyjącą już ciocię Dżanet Dżabagi Skibniewską. Słyszy jej głęboki, ciepły głos. Ciocia była wspaniałą rozmówczynią. Nic dziwnego, jej życie przypominało film sensacyjny. Wnuczka ostatniego chana Inguszy jako harcerka opiekowała się między innymi córkami Piłsudskiego, była instruktorką łucznictwa, w czasie wojny brała udział w obronie Wybrzeża.

– To ona zabrała mnie na imprezę tatarską w Sokółce, tak zwane orienty sokólskie – wspomina Dżenneta. – Słuchałyśmy wykładów o historii i kulturze tatarskiej, rozmawiałyśmy, zwiedzałyśmy Białostocczyznę. Jednym z punktów wycieczki była wizyta we wsiach Bohoniki i Kruszyniany: mieszkają tam potomkowie Lipków i Tatarów ściągniętych do Polski przez Jana III Sobieskiego.
Dżenneta przyznaje, że od zawsze czuła się inna od swoich rówieśniczek z Trzcianki pod Poznaniem. Modliła się w meczecie, razem z rodzicami obchodziła muzułmańskie święta. Ale o historii rodziny się nie mówiło. Może dlatego, że była zbyt bolesna?

Najpierw jej dziadek, oficer wojska polskiego, został zesłany na Syberię. W ślad za nim z rodzinnego majątku Olszymowo pod Wołkowyskiem wywieziono babcię, Zofię Bajraszewską, z dziećmi… Po wojnie zamieszkali w poniemieckim domu w Gdańsku. Oderwani od środowiska usiłowali na nowo nauczyć się żyć. Niechętnie mówili o sobie, bo w czasach komuny chwalenie się pochodzeniem szlacheckim było niebezpieczne… Wygodniej było wtopić się w szary tłum. Żyć tak jak wszyscy.

– Wizyta na cmentarzu w Kruszynianach była dla mnie wstrząsem. Nagle zrozumiałam, skąd pochodzę i kim jestem – przyznaje Dżenneta. – Ciocia Dżanet pokazała mi groby przodków: prababci Aiszy, dziadka Ismaiła. Opowiedziała, jakimi byli ludźmi. Dowiedziałam się, że do naszego gniazda rodzinnego pod Wołkowyskiem jest stąd ledwie kilkanaście kilometrów! Niestety, nie mogłam pojechać w moje rodzinne strony: dzieliła nas granica ze Związkiem Radzieckim, dziś Białorusią. Krążyłam więc po cmentarzu, głaskałam zmurszałe nagrobki i czułam rodzącą się we mnie więź z tymi, którzy odeszli. Z tymi, dzięki którym żyję.

reklama
Źródło: Wróżka nr 7/2009
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl