Strona 1 z 2
21 lat temu przyjechali tu, w Bieszczady, z jednym plecakiem i głowami pełnymi marzeń. Spełniły się wszystkie. A może nawet więcej?
Ela i Grzegorz przyjechali w Bieszczady z powodu wilków. Grzegorz był na drugim roku leśnictwa, kiedy postanowił, że zamieszka w lesie. Prawdziwym lesie, takim, w którym są wilki. Bo wilki żyją tylko tam, gdzie środowisko jest zdrowe. Nieskażone. A Grzegorz nie lubi półśrodków. Jeśli więc las, to las, a nie jakiś zagajnik pod miastem. Urodził się w Elblągu, ale dorastał w Solinie, dokąd rodzice przyjechali przed laty budować zaporę i tak już zostało. Myślał o Suwalszczyźnie, ale w końcu wybrał Bieszczady.
Był rok 1988, dla leśników po studiach pracy w bród. Do Wetliny przyjechał autobusem z jednym plecakiem i głową pełną wiedzy.
– Egzaminator rzucał kamień w krzaki w lasach krynickich. Ten kamień był środkiem kwadratu metr na metr. Żeby zdać, musiałem rozpoznać i nazwać wszystkie rośliny, które tam rosły – wspomina. – Dziś, choć doświadczeń przybyło, nie wiem, czy wciąż bym to potrafił. Bo nie botanika, a łowiectwo stało się jego pasją. Jest jednym z najlepszych tropicieli w naszym kraju. Chciał polować wspólnie z żoną, ale jeżeli ktoś nie złapie tego bakcyla, to na siłę nie będzie myśliwym. Ela więc wspierała, wysłuchiwała opowieści z polowań i przyrządzała potrawy z dziczyzny. Lubiła ludzi, którzy do nich przyjeżdżali. Tych, których Grzegorz prowadził na wilka albo na jelenia. Również w zimie, nocą, w rakietach śnieżnych.
– Lubiłam, jak przeżywali swoją męską przygodę. Wtedy jakby świat przychodził do naszego mieszkania. Rozmawialiśmy bez końca. To poszerzało horyzonty.
Nie mieli luksusów. Służbowe 35 m2 w hotelu w Cisnej, które Grzegorz dostał z nadleśnictwa. Mieszkali tam z dwójką dzieci. Dziewczynki chorowały, Ela była na urlopie wychowawczym.
– Kiedy przyjechałam pierwszy raz w zaawansowanej ciąży, autobus dojechał tylko do Cisnej. A potem 18 km szliśmy pieszo do Wetliny – wspomina. – Bieszczady nie są dla mięczaków.
Kiedyś przyjechał do Cisnej jej tata. Stanął w progu i załamał ręce: „Gdzieś mi córkę wywiózł? Na koniec świata?” – zapytał Grzegorza. Nocami w górach wyły wilki. A gdy wataha wyje, skóra cierpnie człowiekowi na karku. Nie ma piękniejszej muzyki dla prawdziwego łowcy.
reklama
404 Not Found
Not Found
The requested URL was not found on this server.
Zielone wzgórza nad Soliną Poznali się nad Soliną. Jak w piosence. Ela go sobie wypatrzyła, bo Grzegorz jakoś nie widział siebie z dziewczyną ze wsi.
– A ja jestem prawdziwą dziewczyną ze wsi, z Godowej na Pogórzu Strzyżowskim. Pasałam krowy, pieliłam buraki, a nocami marzyłam o innym życiu. Tatuś gasił światło, a ja pod kołdrą przy latarce czytałam książki i marzyłam – uśmiecha się, jakby wciąż była tamtą małą dziewczynką. – Marzyłam o lepszym życiu, wielkim domu w górach, o miłości, o świecie… I że wszystko się spełni. Kiedy się sprowadziła do Cisnej, nie było najlepiej. Miała urlop wychowawczy. A potem… bezrobocie. Nie mogła spać nocami, gdy dziewczynki kolejny raz miały zapalenie płuc, oskrzeli czy wysoką temperaturę. I te odległości do szpitala…
– Ela, nie smuć się – pocieszała ją teściowa. – W życiu jest tak, że po latach chudych przychodzą tłuste. Zobaczysz, że będzie lepiej.
I rodzice podarowali im pralkę.
– A ja widziałem, jak się tu wyprzedaje ziemię po 300 zł za hektar. Zarabiałem 700. Przyjaciele mówili: „Kupuj, drugiej szansy nie będzie”. Nie było nas stać. Wyjechał do pracy do Niemiec na dwa miesiące. Co zarobił, poszło na samochód, bo trzeba było z dziećmi jeździć do lekarza. Siedzieli wieczorem przy stole, pili herbatę i marzyli o domu, a dom znowu się oddalał. W sobotę poszli na łąkę z dziewczynkami. Biegały po trawie. Słońce grzało. Zielono. Pachniało miętą. A tu przychodzi człowiek i woła: „Hola! Toż to własność prywatna!”. To przeważyło. Postanowili, że kupią łąkę na górze. Choćby nie wiem co. Wójt wystawił na przetarg kawał góry nad Cisną.
– Poszedłem, bo to był ostatni dzwonek. Nawet nie mieliśmy czasu sprawdzić, gdzie to jest. Z 2,5 tys. cena poszła na 9,3. Gdyby ktoś dał więcej, poległbym. Zaryzykowałem, wójt dał na raty.
Pozbierali po rodzinie grosz do grosza. I mieli wreszcie swoją ziemię: polana pod lasem, stromo, daleko… Przyszli tam w niedzielę. Zasapani. Usiedli w trawie.
– Chciałbym mieć tu dom – rozmarzył się Grzegorz.
– Co ty mówisz, przecież tu nic nie ma – roześmiała się Ela. – Nawet drogi! I skąd wziąć pieniądze?
– Są marzenia. W Bieszczadach nic by nie było bez marzeń i fantazji.
Następnego dnia wytyczył drogę. Na studiach miał przecież geodezję. Po kilku tygodniach wjechali na górę lanosem. Po szutrze, ale po własnym. Jakoś wtedy spotkał w lesie niedźwiedzia. Poszli we dwóch, z leśniczym. Nie na polowanie. Na obchód terenu, choć sztucer miał na ramieniu, bo w lesie nigdy nie wiadomo, co się może przytrafić. Śniegi topniały, wiał halny, był 11 stycznia. Usłyszeli dziwny skrzek.
– Sroka? – zapytał leśniczy i zadarł głowę, żeby wypatrzeć ptaka.
– Nie, to coś innego – Grzegorz odwrócił się i zobaczył, jak za jego plecami, kilka kroków dalej, zza drzewa wychodzi duży niedźwiedź.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.