Pierwszy dzień wiosny

Taki dzień może się zdarzyć jesienią. Zimą. Wczesnym latem. Tak jak Annie, Dorocie, Robertowi. Bo kiedy wiosna naprawdę chce przyjść, nie patrzy na kalendarz.

Pierwszy dzień wiosnyWiosna w przyrodzie: pąki na drzewach, śpiew ptaków, dni coraz dłuższe i coraz bardziej słoneczne. Ale wiosna w naszych sercach to po prostu radość z tego, że można zacząć wszystko od początku. Przekonanie o tym, że się udało i pewność, że uda się znów. I poczucie, że wszystko może się zdarzyć. Nawet to, o czym do tej chwili myśleliśmy z niepokojem, smutkiem albo rozpaczą i to, co uważaliśmy za niemożliwe do zmiany.

Woń jesiennych liści
Urodziła się parze pięknych ludzi. Tak pięknych, że szkoda im było czasu na wychowywanie dziecka poczętego na jednej z szalonych imprez. Na siedem pierwszych lat wylądowała więc u babci, na wsi, pod Tarczynem.

– Siedem tłustych lat – podkreśla Dorota, zlizując piankę z ulubionego cafe latte – tak tłustych, jak oka na babcinym rosole. Dorota pamięta jabłoń, na którą się wspinała, odkąd skończyła trzy lata. Pod palcami wciąż nosi aksamit ogródkowych lewkonii. I w głowie ma zapach obornika. Swojski, bezpieczny. Kiedyś poczuła go na przedmieściu, gdzie umówiła się z klientem. Stanęła niczym surykatka, wciągając nosem aromat gnojówki. Wróciły wspomnienia. Mokro pod powiekami.

– Ale tłuste lata kiedyś się kończą. Skończyłam siedem lat i wróciłam do Warszawy, na Stegny. Tak bardzo chciałam sobie zaskarbić uwagę rodziców. Szczególnie ojca. Bo jemu ciągle coś się we mnie nie podobało. Fryzura. Cienkie warkoczyki jak u Pippi. Nogi. Zbyt chude i krzywe. Oceny. Za słabe. Koleżanki. Nie takie. Gust.

Oczywiście, go nie miałam. Dorota do dziś nie zapomni, jak wrzeszczał na nią na nartach: „No i co ty robisz?! Tysiąc razy ci mówiłem, że ustawiamy się bokiem do stoku!”. Z płaczem uciekła. Do dziś się nie przełamała i nie założyła nart. Każdy facet, z którym była, zachowywał się jak jej ojciec. A ona musiała walczyć o związek.

reklama

– Na życie wybrałam niskiego, grubawego lenia, którego musiałam utrzymywać – mówi. – Znów tak się starałam! Zarabiałam świetne pieniądze. Na wakacje jeździliśmy do Meksyku. Piekłam chleb, smażyłam konfitury i robiłam fantazyjne, intymne fryzury. Takie lubił. Ale gdzieś musiałam utopić swój wieloletni żal. Najprościej było w alkoholu. Najpierw w małych ilościach. Lampkach od szampana. Kieliszkach do białego wina.

Na imprezach integracyjnych nie piłam, żeby nikt nie nabrał podejrzeń, jak strasznie mi na tym zależy. Za to w domu, kiedy nikogo nie było, a córka poszła spać, nie żałowałam sobie. Szampan i wino przestały mi wystarczać. Pokochałam whisky. Nasz dom na szczęście oplatała solidna winorośl. Tam chowałam puste butelki. Sypialnia zawsze tonęła w oparach alkoholu, ale mój leniwy mąż, wracający co wieczór od kochanki, nic nie czuł. Albo nie chciał czuć.

Aż przyszedł ten dzień. Rano czuła jeszcze lekki zawrót głowy. Do szkoły dwa kilometry. Wstały za późno, żeby iść pieszo. Przez moment nic nie widziała, potem usłyszała huk i na jej nową megankę posypał się deszcz żelaza i desek. Na szczęście było to tylko ogrodzenie. Szkolne ogrodzenie. Do dziś pamięta ten wstyd i jak piekły ją od niego policzki. I tę ulgę, że nikomu nie stała się krzywda.

Do pracy zamówiła taksówkę. Tępo patrzyła na mijane domy. Nie wiadomo, dlaczego coś zwróciło jej uwagę. Nigdy wcześniej nie widziała tego budynku, mimo że przejeżdżała tędy codziennie. A tablica była jak byk: Ośrodek Leczenia Uzależnień.

– Myślałam, że tam śmierdzi szpitalem. A po korytarzach snują się obojętni ludzie w fartuchach – Dorota dopija swoje latte. – Nic takiego. Pachniało różanym kadzidełkiem. W małym pokoju przyjął mnie terapeuta w niebieskim swetrze. Poprowadził rozmowę tak, że po raz pierwszy się odważyłam.

Powiedziałam głośno: „Jestem alkoholiczką”. Po raz pierwszy też od dawna poczułam, że nie jestem sama. On dał mi nadzieję, że moje życie może być inne. Gdy stamtąd wyszłam, niby wszystko było tak samo. Październikowy zmierzch, zapach liści. A ja chciałam śpiewać, tańczyć! W sercu miałam wiosnę! Ten stan trwa do dziś. Dorota od dwóch miesięcy prowadzi grupy AA.

Pęki zawilców pod nogami
Anna była posłuszną żoną. Gotowała koszernie, bo choć mąż nie sięgał po Torę zbyt często, to wymagał od niej, żeby „czerpała ze spuścizny jego przodków”. Osobna ściereczka do talerzy, osobna do szklanek z barwionego szkła. Podłogi myte dwa razy dziennie. Kot szczotkowany regularnie. Buty ustawione i wypastowane. Na jego biurku zdjęcie matki przecierane mikrofibrową ściereczką. Koszule wyprasowane, zawieszone według kolorów. W szufladach saszetki z lawendą.

I tylko ona, Anna, poszarzała. W sweterku wypatrzonym w osiedlowym lumpeksie. Kiedyś był różowy.
– Wiesz, życie drogo kosztuje – tłumaczyła, spuszczając wzrok, gdy pytałam, dlaczego nic sobie ostatnio nie kupiła – a ja nie pracuję.
– Jak to? A to? – zatoczyłam w koło ręką. – Samo się robi?
Anna milczała, a ja wiedziałam: niezręcznie było jej powtarzać mądrości męża: że to obowiązki każdej gospodyni domowej. Zwłaszcza takiej, którą mąż utrzymuje. Ale czy musi? Dzieci na razie nie ma. Kot wytrzyma trochę w samotności. A w szufladzie żółknie dyplom etnografki.
– I gdzie ja pójdę? – mruczała Anna, podając mi herbatę i ciasto z wiśniami, własnego wypieku. – Do muzeum pójdę?

Dlaczego do muzeum? Przypomniałam jej, jak lubiła w czasie studiów wędrówki, od chaty do chaty, od człowieka do człowieka. I jak później efekty tych wywiadów zgrabnie przelewała na papier. A zdjęcia? Świetne zdjęcia robiła! Anna tylko się żachnęła. No bo jak? Pójdzie znów robić badania, zbierać materiały, nocować po obcych chałupach. A obiad kiedy zrobi? I koszule na konferencje będzie musiała po nocach prasować! W ogóle nie ma o czym mówić, Janek nie chce słyszeć, żeby ona szła do pracy.

Nie wierzyłam własnym uszom! To była ta sama Anna, która jeszcze trzy lata temu miała plany, pasje, marzenia. Panowała nad swoim życiem. Małżeństwo odebrało jej nie tylko apetyt na kolorowe sweterki, ale także samoświadomość. Na szczęście, nie do końca.
– Wiesz – przyznała kiedyś – chciałabym znów spotykać się z ludźmi. Mieć pieniądze, z których nie muszę się rozliczać. Ale nie mogę stracić męża, bo go kocham.

Spytałam ją tylko, czy może stracić siebie. Nic nie powiedziała.
Dwa miesiące później przyszła do mnie i zapłakana, i rozradowana. Z kotem. Za oknem prószył śnieg.
– Odeszłam od niego! – zawołała na wstępie. – Dostałam pracę! W firmie, która zleca badania etnograficzne!
Nie mogłam uwierzyć, że to się stało tak szybko. Jak to? Dlaczego?

Anna powzdychała. Po południu oglądała stary rodzinny album. Boże Narodzenie, chrzciny chrześniaka, imieniny ojca. I aż nią wstrząsnęło. Na każdym zdjęciu mama była tak samo poszarzała, jak ona teraz. Na tle lśniących kredensów jej smutek był wprost symboliczny. Na to wszedł Janek. Najpierw się wściekł, że obiad jeszcze niegotowy, potem wyraził niezadowolenie z jego jakości, a na koniec oznajmił, że ostatnio Anna nie stara się w łóżku.

– To było tak, jakby mi piorun otworzył jakiś zamknięty dotąd na amen czakram – rzuciła obrazowo. – Gdy poszedł wziąć prysznic, spakowałam się raz dwa. Zabrałam Mufiego – wskazała brodą na klatkę z kotem. Pojechałam do brata. I wiesz co? Jak wychodziłam z domu, akurat nieźle sypnęło. A ja poczułam się tak, jakby mi ktoś rzucił pod nogi pęki zawilców. Stałam, oddychałam głęboko i łapałam w otwarte usta płatki śniegu. Myślałam: wiosna. Wiosna przyszła!

Zapach czeremchy
Pamięta, jak zawołał: „Hej, zobaczcie mistrza!” – i wygiął się w najpiękniejszy łuk, jaki potrafił. Prawie triumfalny. Chciał zaimponować tej blondynce z dużym biustem. Sprawić, żeby jej dech zaparło. Tymczasem to jemu go zabrakło.

– Huknął cię ktoś kiedyś żeliwną patelnią po głowie? – zadał mi pytanie retoryczne, rysując na kawiarnianej serwetce fantazyjne spirale. Złapał mój wzrok. – Och, to taki nawyk – wyjaśnił usprawiedliwiająco – wciąż muszę wiedzieć, że moje palce są sprawne.
Długo milczał.

– Straszny ból, a potem już nic – opuścił wzrok. – Z jeziorka wyciągnął mnie Tomek, mój przyjaciel. Ocknąłem się w szpitalu, na sali zwanej „szokówką”. Jak się domyślasz, każdy, kto tam trafiał, miał niewielkie szanse na normalne życie. Pamiętam przerażony wzrok mamy. To on mnie utwierdził w przekonaniu, że jest gorzej, niż mógłbym pomyśleć. Kiedy przenieśli mnie na normalną salę, przyszedł lekarz. Surowy, w okularach od Armaniego. Usiadł przy łóżku. „Cóż – zaczął – jest pan dorosły. Nie będę krył. Ma pan uszkodzony rdzeń kręgowy.

Szanse, że kiedyś będzie pan chodził, są bliskie zeru. Powinien pan ćwiczyć dłonie, żeby kiedyś utrzymać łyżkę”. Najpierw był bunt. Dlaczego ja? Wściekłość na tamtą cycatą blondynkę, której chciałem zaimponować. Że też musiała przyleźć nad jeziorko. Chichotać z koleżankami. A ja jak debil. Jak wieśniak. Jakbym nie wiedział, że skok na płyciznę może się skończyć urazem kręgosłupa. Potem przyszło otępienie. Obojętność. Zamknąłem się w sobie. Nie chciałem żyć. Odmawiałem jedzenia, gdy rano przynoszono grysik, a po południu jarzynową.

Gdy nie było mamy, karmiła mnie pielęgniarka. A przynajmniej chciała nakarmić. Nie otwierałem ust. Stekiem wyzwisk pogoniłem rehabilitanta. Po co? I tak do końca życia miałem być półrośliną. Przysłali do mnie szpitalnego psychologa. Paniusia w różowym fartuszku. Patrzyłem na nią tak, jakby była przezroczysta. Mama, która wychowywała mnie samotnie, przychodziła codziennie. Zawsze miała czerwone, zapuchnięte oczy.

Od września miałem studiować na politechnice. Dumna była. A teraz, niby jej syn żył, ale jakby nie żył. Jak nie chciałem jeść, karmili mnie kroplówkami. Leciały cały dzień. Gdybym mógł, wyrwałbym sobie wenflon z ręki. Ale nie mogłem. Trudno mi było nawet odgonić muchę. Wytrzeć nos. Robert wspomina, że jeden z pacjentów powiedział wtedy: „Czasem dopiero jak leżymy, widzimy niebo”. A on niczego nie widział. Ani nieba, ani ziemi. Był jak zamrożony.

Co dwie godziny pielęgniarki zmieniały mu pozycję. Oklepywały. Robert wiedział, że to było ważne, bo do chłopaka obok przychodziła co rano siostra opatrunkowa z wózkiem pełnym gazy i maści. Miał takie odleżyny, że w dziury po bokach mogła swobodnie wejść szklanka do piwa. Umarł nad ranem. Zabiło go zakażenie.

– Kiedy myślałem, że to koniec, że i mnie to czeka, na miejsce tamtego przywieźli inne łóżko – Robert przywołuje w myślach wrześniowy poranek.
– Huk, hałas, zamieszanie. Do sali wjechał on, Sierioża. Rosjanin. Opalony, muskularny. Mówił po polsku, ale z akcentem. I nie przestawał się uśmiechać. Przez pierwsze dwa dni Robert nie powiedział do niego słowa, choć „Rusek”, jak go nazywał w myślach, zagadywał, częstował i chciał pomagać przy jedzeniu.

– Byłem wściekły – wspomina Robert – że jakiś palant, który swobodnie rusza rękami, samodzielnie przesiada się z łóżka do wózka, a potem o własnych siłach spaceruje z balkonikiem, chce się ze mną zaprzyjaźnić. Jemu łatwo! Ja jestem skończony.
Sierioża chyba zgadł, bo trzeciego wieczoru powiedział:

– Myślisz, że nie masz szans? Że ty już tak zawsze? Głupi jesteś! – ściszył głos, bo dwóch innych pacjentów już spało. – Mnie też mówili, że palcem nie ruszę. Tydzień byłem nieprzytomny. Wypadek na motorze. Mój kolega, który prowadził, zginął. Ale ja wiedziałem, że skoro przeżyłem, to muszę walczyć. I zobacz! Jeszcze kilka tygodni i sam pójdę. Nie spałem całą noc. Rano nie protestowałem, kiedy przyszedł rehabilitant. Dwa miesiące później wziąłem do ręki długopis. Napisałem: „Kocham cię, mamo. Wyjdę z tego”.

– Wylałem wiadro potu – mówi. Nie żałuję. Dwa lata później, 9 czerwca zrobiłem swój pierwszy, samodzielny krok. Okna otwarte na oścież. Na parapecie siedział Sierioża. Uśmiechał się. Pachniała czeremcha. „Nareszcie” – usłyszałem w głowie. W końcu przyszła. Wiosna. Moja prywatna wiosna.


Sonia Ross

Źródło: Wróżka nr 4/2010
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl