Ballada o proszku do prania

Proszę swoją gospodynię o mydło. Przynosi małą paczuszkę. Dostrzegam na niej napis: „Proszek do prania”. Po drugiej stronie – trzy rysunki. Pierwszy przedstawia pranie bielizny, drugi mycie naczyń, a trzeci mycie ciała...

Ballada o proszku do praniaNa Nosy Be wylądowałem późno. W Ambatoloaka, jedynym kurorcie tej niewielkiej wysepki, marne szanse na znalezienie noclegu po zmroku. Zdeponowałem bagaże u Andrzeja i postanowiłem spać na plaży. Andrzej to jedyny Polak, który mieszka na wyspie. Mówią na niego De-De. Prowadzi wraz z zaprzyjaźnionym Francuzem niewielką restaurację, która nazywa się Che-Pat. Służył w Legii Cudzoziemskiej. Nie lubi rozmawiać o przeszłości, nie chce, żeby go fotografować. W Polsce był ostatnio dziesięć lat temu. Nie tęskni.

Zostawiłem u niego bagaże i poszedłem do pobliskiego baru. Muzyka na żywo, nastrój radosnej beztroski. Bardzo to kontrastuje z tą przerażającą nędzą i biedą, z tymi ludźmi śpiącymi w workach na ulicy, których jeszcze parę godzin temu widziałem w stolicy Madagaskaru, Antananarywie. Turystów nie ma. Jest tylko trzech Francuzów, dwóch Belgów i dwóch Szwajcarów osiedlonych tu na stałe. Każdy z nich grubo po pięćdziesiątce. Każdy ze swoją młodą malgaską narzeczoną.

Dziewczyn w barze jest mnóstwo. Misterne afro-fryzury, krótkie sukienki, zgrabne nogi, obcisłe bluzeczki. Każda mogłaby z miejsca, bez makijażu i przeszkolenia wyjść na wybieg dla modelek. W Paryżu lub w Mediolanie. Tym bardziej że poruszają się jak modelki. One ten taneczny chód i uwodzicielskie kołysanie biodrami mają we krwi. I zawsze są wyprostowane jak struny.

Ich matki, babki i prababki przez całe życie nosiły na głowach kosze pełne papai, mango, ryżu, manioku. A żeby nieść taki ciężki kosz na głowie, trzeba iść wyprostowanym, nie można się nawet na moment przygarbić. Mężczyźni tego nie potrafią. Wielokrotnie widziałem w Afryce mężczyzn dźwigających ciężkie pakunki, ale żaden nie potrafił nieść tego na głowie z taką gracją. Ale żadna z tych smukłych i poruszających się jak modelka dziewczyn nie wyjdzie na wybieg i nie zastąpi Naomi Campbell, bo nawet gdyby zainteresował się nią jakiś łowca talentów, to ona i tak nie dostanie paszportu. Niełatwo jest wyjechać z Madagaskaru, z tej magicznej „wyspy kochających lemurów”…

reklama

Ludzie, którzy nie istnieli
Napięcie po koszmarnym locie z Antananarywy opada. Parę dni temu przez Madagaskar przetoczył się cyklon, który meteorolodzy ochrzcili imieniem Ivan. Spustoszył pół wyspy i pognał na wschód, w kierunku Mauritiusa i Rodrigues. W europejskich gazetach nie było o tym wzmianki, a przecież zginęło mnóstwo ludzi. Gdyby w Dahab albo w Stambule wybuchła bomba i zginęłoby pięciu turystów, to przez dwa dni mówiłby o tym cały świat, pisałyby o tym wszystkie gazety.

Tu zginęło znacznie więcej osób. Ale właściwie ile? W francuskojęzycznym dzienniku „L’Express” czytam, że 11. W stołecznej malgaskiej gazecie o swojsko brzmiącej nazwie „Gazetiko” piszą, że 12. 12? Sam widziałem w Fianarantsoa, jak cyklon zdmuchnął osiedle slumsów. Osiedle budek zbudowanych z blachy falistej, ze skrzynek po owocach, z worków po cukrze, z pustaków ustawionych jeden na drugim, bez żadnej zaprawy. Tylko tam, tylko w tym jednym mieście, zginęło kilkanaście osób. Skąd więc ta liczba? Zapewne stąd, że wielu z tych, którzy zginęli (tych spoza listy 11 lub 12 oficjalnych ofiar) nigdy nie istniało.

Nigdy nigdzie nie byli zarejestrowani, odnotowani w żadnym dokumencie, nie mieli dowodów osobistych, nazwisk. Gdyby zatem napisano w „Gazetiko”, że zginęło na przykład 100 osób, to jakiś dociekliwy dziennikarz mógłby zapytać: „a jak oni się nazywali, ile mieli lat, gdzie mieszkali, gdzie jest lista tych ofiar?”. Takiej listy nie ma, bo tych ludzi nigdy nie było. Ot, po prostu, urodzili się po cichu, na klepisku, na macie uplecionej z włókien rafii, w lepiance z laterytowej gliny. Babcia odcięła pępowinę i nieudolnie ją zawiązała. A teraz po cichu zginęli, zakopią ich gdzieś na obrzeżach osiedla slumsów. Nikt nie zgłaszał tych urodzin i nikt nie odnotuje tej śmierci. Bo nic się nie wydarzyło…

Po północy przychodzi Andrzej. Zamknął restaurację, bo turystów o tej porze roku jak na lekarstwo.
– Co z twoim noclegiem? – pyta.

Odpowiadam, że śpię na plaży. Jest koniec lutego, ciepło, ale nie gorąco, piękna rozgwieżdżona noc. Krzyż Południa, Orion i 100 innych gwiazdozbiorów, których na polskim niebie nie widać nigdy. Morze szumi łagodnie. Mam swój stary indonezyjski sarong. Rozłożę go sobie na plaży i będę spał. Andrzej każe mi poczekać. Podchodzi do paru dziewczyn, rozmawia z nimi po francusku. Widzę, że dobija jakiegoś targu. Negocjacje trwają z pół godziny. Może krócej, może dłużej. Nie wiem.
Czas malgaski ma się nijak do naszego, europejskiego. Tu wszystko odbywa się wolniej. W tempie „mora-mora” (malg. pomału, pomału – spokojnie, spokojnie).

Gdyby Albert Einstein pomieszkał przez jakiś czas na Madagaskarze, to jego szczegółowa teoria względności byłaby jeszcze bardziej skomplikowana niż jest teraz. A gdyby Stephen Hawking spędził na Madagaskarze chociaż miesiąc, to jego „Krótka historia czasu” wzbogaciłaby się o rozdział o „czasie malgaskim”. Ale wtedy nikt by już tego nie zrozumiał. Tak samo jak niemiecki turysta nie rozumie, dlaczego piwo, które zamówił przed 20 minutami, jest ciągle w lodówce, a kelnerka stoi bezczynnie oparta o bar. On nie rozumie, dlaczego ona mu nie przynosi tego piwa, a ona (kiedy w końcu niemiecki turysta się wścieka i robi awanturę) nie rozumie, o co mu chodzi: gdzie mu się śpieszy, dlaczego krzyczy, czego od niej chce?

Andrzej przychodzi z dziewczyną. Ma na imię Lianah i dom, w którym mieszka sama, co na Madagaskarze prawie się nie zdarza. Mogę u niej przenocować. Andrzej wynegocjował cenę taką, jak w tanim hostelu – 20 tys. Ariary, czyli około 28 zł. Płacę z góry.

Źródło: Wróżka nr 9/2010
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl