Maszyna do spełniania marzeń

Jak Bóg chce kobietę pokarać, to spełnia jej marzenia z młodości.

Maszyna do spełniania marzeńTego dnia poszłam do supermarketu zrealizować świąteczne bony. 14 lutego miały mieć podwójną wartość. Zrobiłam zakupy, ale gdy chciałam płacić, zwariowała kasa. A ściślej: kasowy skaner, który odebrał sygnały mojego Obywatelskiego Czipa, wszczepionego w lewą stronę szyi. Ten Czip miał być czytelny jedynie dla służb paszportowych oraz pogotowia, ale okazało się niestety, że reaguje nań także kasa numer siedem. A także, że ta kasa odczytuje ciurkiem moje numery PESEL oraz NIP, identyfikując zarazem ten ciąg cyfr jako kod paskowy przypisany w bazie danych supermarketu do schabowej karkówki z kością. Aktualnie w promocji.

Ponieważ w moim koszyczku nie figurowała karkówka, zostałam zatrzymana przez ochronę – jako podejrzana o złodziejstwo. To jest o ukrycie schabu pod odzieżą, w taki sam sposób, jak to robiono w filmie „Zakazane piosenki”. Minęło sporo czasu, zanim przyjechała policja i zanim kierownik zmiany, zginając się w pas, zaczął przepraszać… I tłumaczyć, że on tylko słyszał o Czipie: tak niewielu obywateli woli się nim posługiwać zamiast dowodem osobistym. I tak w ramach zadośćuczynienia otrzymałam Żeton do Maszyny Spełniania Marzeń. Ten duży żeton, celebrycki.

Nigdy nie było mnie stać na to, żeby wypróbować Maszynę do Spełniania Marzeń: marzenia matek idą przecież w odstawkę, gdy dzieci rosną i potrzebują butów. Tyle że z kolorowych czasopism wiedziałam, iż nie zna życia, kto nie przeszedł sesji na tej maszynie. No i co nieco szepnęła mi sąsiadka, ta z parteru, co nagle odmłodniała o kilka epok świetlnych.

Dlatego bez wahania zasiadłam pod czytnikiem Maszyny, wrzucając gdzie trzeba żeton. Ostatecznie były walentynki. Maszyna najpierw zakrztusiła się i zgasła. W sukurs przyszedł natychmiast jej Operator. Dyskretnie kopnął urządzenie, twierdząc, że to mu się zdarza. W końcu Maszyna podjęła działalność. Z tym że po swojemu, a nie tak jak chciałam, bo wymknęła się spod kontroli.

reklama

Zatem najpierw wyskoczył z niej 15-letni brunet, obywatel Węgierskiej Republiki Ludowej. I zaczął mi zaglądać w oczy tudzież chuchać dymem papierosowym w twarz, co – południowym obyczajem – oznaczało, że jest mną niezmiernie zainteresowany. Jednak, spójrzmy prawdzie w oczy, ja mam już dzieci starsze. Synów! I wyrwałabym kłaki każdej starej szantrapie, która by się zasadziła na ich niewinności kwiat. Poza tym nie wiedziałam zbyt dokładnie, skąd ten facecik tu się wziął... Do momentu, gdy z machiny wyskoczył rześki staruszek pod osiemdziesiątkę, z laseczką w stylu angielskim. Dopiero wtedy zorientowałam się, że oto ożywają moje miłosne fascynacje. Jak ja kochałam tego mężczyznę! – uczuciem najczystszym…

Profesor niegdyś stanowił żywą skamielinę polskiej chirurgii; opowiadał, że na przełomie XIX i XX wieku, jako świeżo wyświęcony młody lekarz, asystował przy cięciach cesarskich, które profesorowie robili we frakach. Dał mi stos książek do przeczytania, bo mówiłam, że też chcę zostać lekarzem. A potem powiedział: „zatrzymaj je, młoda damo, na pamiątkę wspólnych szczęśliwych chwil”. I… do dzisiaj mi służy Jego podręcznik zielarstwa.

Zanim zdążyłam mu to powiedzieć, chwycił mnie wpół barczysty młodzieniec z włosami do pasa. Hipcio! Swego czasu ustalaliśmy, które z nas ma dłuższy koński ogon. O ile pamiętam, dopiero po rozstaniu z Hipciem wygrałam wyścig – i pierwsza siadłam na swoich włosach. Choć, hm…, to wymagało drobnego oszustwa, czyli odchylenia głowy do tyłu.

I wtedy! – uświadomiłam sobie, co będzie… – Stop! Stop! – krzyknęłam w panice do Operatora. Na nic! – cholerna maszyna zakaszlała, zawyła – i wskrzesiła tego Drania, który złamał mi serce. Po czym zatańczył na nim na trawniku. Naturalnie, wszystko niegdysiejsze śniegi – dla mnie. Ale moi zmaterializowani z nicości adoratorzy zachowywali się, jakby nigdy nic. Każdy też zaczął dochodzić swoich dawnych uprawnień oraz pretensji: wszyscy naraz!

I tak, młodziutki Węgier – Gabor! – tak, Gabor, poznany na letnich koloniach pod Budapesztem, na które wyjechałam z pracy mojego Taty – Gabor, tańczył jive’a i kokietował obcisłymi dżinsami. Profesor ciągnął anegdotę o perforowanym wyrostku robaczkowym, wycinanym w szpitalu polowym podczas odwrotu spod Kijowa w 1921 roku. Hipcio zaś gorzko mi wyrzucał, że już nie jestem weganką: żadna weganka nie waży sto kilo. Natomiast Drań złapał za siatki u moich stóp, z typową obrażoną miną, że musi coś zrobić – i bez pytania pognał do autobusu.

– Jestem zaparkowana w podziemiach! – krzyknęłam za jego plecami. Ale bezskutecznie, znikł w czeluści ruchomych schodów. Nigdy mnie nie słuchał; zawsze robił swoje. Zawsze był Draniem. A tymczasem za moimi plecami Maszyna wypluła pierwszego byłego Męża – i drugiego, i trzeciego; z jednym czy drugim kochankiem po drodze, nie bądźmy drobiazgowe. I wszyscy panowie jęli załatwiać swoje porachunki ze mną – i ze sobą. Ku uciesze gawiedzi, oblepiającej twarzami i nosami akwarium stoiska zepsutej Maszyny do Spełniania Marzeń.

Mąż numer jeden zaczął wywrzaskiwać o zdradzie tudzież niedopasowaniu seksualnym – chociaż, na miły Bóg, ledwo pamiętam, kto z nas do kogo nie był dopasowany. Mąż drugi podjął kłótnię o podział majątku, jakby w ogóle był jakiś majątek do podziału – jego długi spłacałam długo po rozwodzie. Za to Mąż trzeci (nie były), opanowany, i jak to zawsze on, rozsądny, powiedział: – Chodźmy z tego domu wariatów, jest promocja na karkówkę! – ale go odepchnął dwumetrowy brunet, znów gotów do milongi, która mnie cieszyła pomiędzy Mężem I oraz Mężem II. No i ten Intelektualista, który dawno się zapił na śmierć.

Po chwili sprawy zaczęły się uładzać. Profesor wszczął dyskusję o życiu pozagrobowym: pochłonęła go prowadzona z Intelektualistą analiza porównawcza warunków ich obecnego bytu. Gabor z Mężem II poszli zapalić do popielniczki przed wejściem do centrum handlowego, a tam znaleźli innych dwóch do brydża... Pozostali zgodnie skuli twarzyczkę Operatorowi maszynki: tym bardziej że ze środka wyskoczyło kilka, już ich własnych, Snów o Potędze.

Do domu wróciłam późno. Mąż do dzisiaj mnie nazywa swoim schabikiem. …i dlatego proszę, wysoki Sądzie, o bardzo wysoką karę dla tego kanciarza, który w zamieszaniu podał się za mego byłego znajomego i ukradł mi coś więcej niż delikatesowe zakupy o wartości ponad 300 złotych. Ten łobuz, Wysoki Sądzie, ukradł mi – i to w same walentynki – złudzenie, że moja przeszłość to sprawa zamknięta. Że dawne błędy nie żyją – a moich miłosnych trupów nie obejrzy cały świat.


Iwona L. Konieczna
Shutterstock.com

Źródło: Wróżka nr 2/2011
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl