Cuda w starym spichlerzu

Jest takie miejsce. W samym sercu starego Gdańska. Na wyspie, którą przez stulecia chroniły nocna straż i zwodzone mosty. Dorota i Jędrek twierdzą, że są tu, bo to Steffen ich sobie upatrzył.

Cuda w starym spichlerzuTylko nie mówcie, że nie ostrzegałam – pokiwała nam na pożegnanie około północy Dorota Kobierowska-Dębiec. – Tutaj czas biegnie zupełnie inaczej niż na zewnątrz, więc lepiej nie mieć planów na jutro. 

– Ej tam – machnąłem ręką – jest XXI wiek, o tym, która godzina, decydują cyferki na ekranie telefonu komórkowego. Następnego dnia obudziłem się jak zwykle. Bladym świtem. Od 20 lat budzę się o tej samej porze. Idę poszukać kawy. Gdzieś za drzwiami słyszę: skrzypi stare drewno.

– Jakby chodziły po pokładzie duchy z „Generała Carletona” – wspominam wczorajsze rozmowy – a może Klemens Długi, duch sławnego Kaszuby, zasiedział się przy barze? Otwieram drzwi.

W półmroku kołyszą się sztormowe lampy. I pachnie solą. Czuć, jak przez smolistą woń okrętowych lin, wanilii i ryb przebija stęchły zapach płócien, które od dawna leżą w wodzie. Nikogo. Tylko maszt „Antiki”, pod którym Jerzy Wąsowicz opłynął świat dookoła, skrzypi, jakby tęsknił za wiatrem. Pcham kolejne drzwi. I nagle uderza we mnie cały hałas Gdańska. To nie jest blady świt. To wieczór. Ale którego dnia?

reklama

Jak morze stawia do pionuJak morze stawia do pionu
Andrzej Dębiec żeglował od dziecka. Kolega z podwórka chwalił się, że jest żeglarzem, więc i Jędrek poprosił rodziców, żeby go zapisali na kurs. Nie chciał być gorszy. Gdyby nie ten kurs, byłby dziś może szefem w jakiejś korporacji, a nie żeglarzem, inicjatorem powstania Bałtyckiego Bractwa Żeglarzy, Kanclerzem Kapituły „Conradów” – niezwykle cenionej żeglarskiej nagrody, wychowawcą młodzieży, wiceprezesem gdańskiego oddziału światowej organizacji ludzi morza „Bractwa Wybrzeża”, gawędziarzem, no i nigdy nie spotkałby Doroty.

– Byłam wtedy reporterką w tygodniku „Wybrzeże”, miałam napisać reportaż o tym, jak jacht z chłopakami z poprawczaka wygrał regaty, ścigając się z wypasionymi łodziami „prawdziwych ludzi morza”. Pojechałam, spotkałam Andrzeja i wszystko mi się w życiu odmieniło – śmieje się Dorota.

Dębiec uważał, że praca na morzu to najlepsza resocjalizacja. – Kiedy wychodzisz w morze, kiedy znika linia brzegu, kiedy zaczyna się sztorm, jesteś w zupełnie innym świecie – tłumaczy Jędrek. – Morze potrafi przetestować ludzi. Nawet w dwa tygodnie.

Najpierw burzy kompletnie poprawczakową hierarchię. Bo na pokład wchodzi fala: boss, cwaniak i młody. Pierwszego dnia sztormu boss rzyga pod pokładem, a gówniarz skacze po wantach i zrzuca żagle. I wszyscy to widzą. Widzą, kto jest naprawdę silny, kto jest naprawdę odważny. I nie będzie już powrotu do fali, bo chłopcy zobaczyli, że świat może być poukładany zupełnie inaczej.

– Morze stawia ludzi do pionu – Jędrek nie umie ukryć, że ta praca jest jego pasją – i uczy zaufania.

Porwanie panny młodejPorwanie panny młodej
Była połowa 1995 roku, pół wieku mijało od wojny, ale Wyspa Spichrzów nie zmieniła się od dnia, w którym Rosjanie zbombardowali Gdańsk. Prawie 300 magazynów, które od stuleci mieściły bogactwo miasta, przestało istnieć. Morze ruin. I ostatni spichlerz: Steffen. Nie wiadomo, jakim cudem ocalał.

– Należał do rodu Steffenów, stąd nazwa – tłumaczy Andrzej – zahartowany był, wiele widział, bo w czasie wojen napoleońskich mieścił się tu szpital oficerów napoleońskich. Bonaparte osobiście odwiedził rannych. Rok w rok w noc muzeów „Zejman” organizuje teatralną inscenizację jego wizyty.

– Ja nie mam wątpliwości, że to Steffen nas sobie upatrzył – twierdzi Dorota. – Jest w tym miejscu niesamowita siła. Potrzebował kogoś, kto go ocali. Rysiek Kozak, klubowicz, bioenergoterapeuta, sprawdził, że tu nie ma złych energii. Ja też nie raz miałam się o tym przekonać. Tutaj często problemy rozwiązują się same.

To było pierwsze zlecenia, z Orbisu:
– Grupie polskich przewodników trzeba coś niezwykłego pokazać i przygotować obiad. Przyjmiecie?
– No pewnie – zgodziła się, zanim zdążyła pomyśleć. Nawet nie mają tylu naczyń!
– To 50 osób. Jak ja dam radę? – usiadła pod portretem Klemensa.
– A co pani taka zrezygnowana? – ktoś wszedł właśnie i tak ją zastał.
No to powiedziała.
– E, to ja pomogę, 20 lat na statku jestem kucharzem, nie takie rzeczy się robiło. No i zrobił. Nawet róże z cebuli powycinał. A Dorota naczynia pożyczyła. Albo inny przykład: Henryk Wolski, sławny żeglarz, postanowił, że wyprawi w „Zejmanie” wesele.

– Zrobimy tak, że prezydent Gdańska da wam ślub – zaczęła planować Dorota, choć to było w najtrudniejszym okresie, bo akurat odcięli im prąd. A miasto, wówczas nie bardzo życzliwe, odmawiało dzierżawy, ale płacić za lokal kazało.
– Nie mogliśmy rozpocząć działalności gospodarczej, nie mając prawa do lokalu, brakowało pieniędzy, rosło zadłużenie, urzędnicy nasłali komornika.

Ale ona ufała, że się ułoży. No i udało się. Dzięki otwartej głowie jednego z radnych – dziś wiceprezydenta, pasjonata historii starego Gdańska. Nie mógł być obojętny wobec tysięcy eksponatów dokumentujących morską historię Gdańska. Miasto rozłożyło zadłużenie na raty, podpisało umowę dzierżawy. Steffen zaś „zadbał”, że zleceń na imprezy i warsztaty marynistyczne nie brakowało. Spłacili długi.

To był 2003 rok, Dorota pracowała w miesięczniku „Poznaj Świat”. Jesienią do Gdańska spłynęli repliką ukraińskiej czajki Kozacy. Redakcja miała się nimi zająć, więc Dorota ulokowała ich w „Zejmanie”. I tak rozpoczęła się wieloletnia zażyłość. Czajka przez dwa lata zimowała w Gdańsku, latem pływała po Bałtyku.

Kozacy właśnie zjechali z Ukrainy, gdy trzeba było szykować wesele – na 100 osób. Obiecali pomóc. Nagle wiadomość, że w Gdyni jest ich prezydent Wiktor Juszczenko. Odłożyli pracę i dalej czajką przez zatokę na spotkanie z prezydentem. Po powrocie robota im się w rękach paliła. Sala przystrojona, dziedziniec w kwiatach. I jeszcze zadbali o dodatkową atrakcję.

Kiedy Henryk i jego nowo poślubiona żona Elke z gośćmi na pokładzie karaweli kierowali się ku „Zejmanowi”, to ich Kozacy z czajki ostrzelali z falkonetów.
– Na pokładzie Niemcy, Holendrzy, Angole, patrzą, a tu abordaż. Kozacy w szarawarach i z czubami na głowie chcą porwać pannę młodą – śmieje się Jędrek.
– Ale dokąd płyniemy? – pytali goście.
– A tutaj – pokazywał Henio.
– W te ruiny?! – nie mogli uwierzyć. Zeszli z pokładu. Najpierw jest podwórko z kadłubem stuletniego żaglowca. Potem są wrota. Wchodzisz do środka. Przez chwilę nie widzisz nic, bo przecież tam całkiem inne światło. A potem oczy przecierasz ze zdumienia.

– Kiedy miasto wskazało mi to miejsce na siedzibę stowarzyszenia, od razu wiedziałem, jak tu może być – twierdzi Jędrek. – Zobaczyłem puste hale zbożowe, przepiękne zabytkowe obelkowania zamalowane na grubo olejnicą i powiedziałem: „tu będzie nasze miejsce do końca świata”. Dach był już zniszczony i w środku stała woda. W kącie stare wagi, zgniłe kartofle i napis „Hurtownia Orzechowski”. Pod gruzami maski przeciwgazowe Wehrmachtu. No i duchy.

– Kiedyśmy tu z przyjaciółmi długo w noc sprzątali, snuły się po hali widma 37 napoleońskich oficerów, którzy zmarli w napoleońskim lazarecie. A może to tylko kurz z czyszczonych belek?

Źródło: Wróżka nr 7/2011
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl