Król puszczy i jego konik

Jeszcze lato, a już pachnie jesienią. Wieczory są chłodniejsze, a po polach snuje się babie lato. Tak bardzo kocham to prawdziwe, że babie mnie nie satysfakcjonuje.

Król puszczy i jego konikMimo to nie można odebrać światu sierpniowego uroku. Poza tym to jeszcze wakacje. Uczniowie i studenci mogą się cieszyć wolnością. Wiele lat temu też korzystałam z wakacyjnej radości. Miałam 20 lat. Sierpień, Solina, zalew i grupa przyjaciół ze studiów. Teraz nie ma już takich Bieszczadów. Nad solińskim zalewem był jeden sklep, marna knajpa i równie prymitywne pole namiotowe. Byłam zakochana i bardzo szczęśliwa. Mieszkaliśmy w starym namiocie bez śledzi. Zapomnieliśmy je zabrać i trzeba było wystrugać drewniane. Trochę przeciekał, ale miał duży tropik, pod którym odbywały się biesiady podczas deszczu.

Wszyscy mieliśmy puste, studenckie portfele. Tak naprawdę to nawet ich nie mieliśmy, tylko jakieś grosze w kieszeniach. Ale i tak bawiliśmy się doskonale. Nie zapomnę, jak z jednego jajka smażyłam placki dla sześciu osób. Smakowały jak ambrozja, bo w naszym menu była głównie kapusta. Wieczorami siadaliśmy przy ognisku, piliśmy tanie wino i słuchaliśmy opowieści przedziwnych gości.

Co rusz jakiś węglarz zaglądał do sklepu, a potem dołączał do naszej gromady. W tamtym okresie wypalanie węgla drzewnego było typowo bieszczadzkim zajęciem. Zajmowali się tym ci, którzy z takich czy innych powodów chcieli uciec od cywilizacji. Jeden z nich zaprosił nas do swojego szałasu. Musiał wyjechać na kilka dni do Ustrzyk, miał niewielkiego konika i nie chciał zostawić go samego. Przystaliśmy z entuzjazmem.

reklama

Prawdziwy węglarz prosi nas o przysługę. Wiedział, że studiujemy weterynarię, a konia byle komu by nie zostawił. I dobrze, bo konik, choć niepozorny, miał przeurocze usposobienie. Spokojny i przychylny każdemu. Woził swojego pana korytem wyschniętego potoku raz w górę – do domu, a innym razem w dół – do sklepu.

My koni nie mieliśmy i musieliśmy iść piechotą. Dobrych kilka kilometrów pod górę i po głazach. Jakoś daliśmy radę. Było warto. Nasz węglarz żył w bajkowym otoczeniu. Nawet szałas wyglądał nieziemsko. Stary, ubrany w paprocie i mech. W środku wystarczyło miejsca dla wszystkich. Ku naszej uciesze dwa duże kundle też należały do węglarskiej brygady. Gospodarz pokazał chłopakom, jak dbać o tlące się kopce. Zostawił jedzenie i bimber, poszedł dostojnym krokiem jak król puszczy.

Miał wrócić za kilka dni. Nie określił dokładnie. Nie liczył czasu tak jak my. Pierwsza noc minęłaby spokojnie, gdyby nie psie żołądki. Nakarmiliśmy je bigosem, co zaowocowało zatruciem atmosfery.  Z drugiej strony my też jedliśmy bigos i było na kogo zwalać. Trzeciego wieczoru stwierdziliśmy braki w zaopatrzeniu. Rano jeden z kolegów został wydelegowany do sklepu. Konik wyraźnie ucieszył się z wycieczki. Raźno ruszył w dół, niosąc na grzbiecie niezbyt wprawnego jeźdźca. Liczyliśmy, że powinien wrócić za cztery godziny. Po pięciu zaczęliśmy się niepokoić. Po sześciu – szykować ekipę ratunkową. Na szczęście nie zdążyła wyruszyć, bo z lasu wyłonili się dwaj jeźdźcy, prawie Apokalipsy.

Pierwszy przypominał naszego kolegę, a drugi – węglarza. Obaj wyraźnie znieczuleni i przywiązani do koni grubymi rzemieniami. Obaj jęczeli, jakby coś ich bolało. Rzuciliśmy się na ratunek. Już przy pierwszym kontakcie rozszyfrowaliśmy znieczulacz. Oczywiście bimber. Przyczyną bolesnych jęków były kiszone ogórki. Uczynny sklepikarz przywiązał bańki z nimi tuż za nogami jeźdźców. Słona zalewa wlała im się do kaloszy i dokuczała stopom. Byli tak pijani, że po odwiązaniu spadli z koni jak worki kartofli. Dopiero rano dowiedzieliśmy się, co zaszło. Węglarz nie dotarł do Ustrzyk.

W sklepie usłyszał o śmierci swojego kolegi po fachu. Poszedł po jego konia, ale nie wrócił z nim do domu. Został chwilkę u sklepikarza, aby powspominać zmarłego. Zalewali smutek bimbrem i tak zastał ich nasz kolega. Oczywiście zaprosili go do stołu. Nie odmówił, ale pozostało mu tyle rozwagi, że zmusił sklepikarza do wyprawienia ich w powrotną drogę. Potem już nic nie pamiętał. I nie musiał. „Nasz” konik doskonale znał drogę i poprowadził nowego towarzysza. Gdyby nie on, nie wiadomo, gdzie musielibyśmy szukać kolegi.


Dorota Sumińska
doktor weterynarii, prowadzi w radiu i telewizji popularne programy o zwierzętach 
fot. shutterstock.com

Źródło: Wróżka nr 8/2012
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl