Był 1994 rok. Josef siedział ma krześle z twarzą ukrytą w dłoniach i gorączkowo pytał sam siebie: „Czy warto żyć? Przecież straciłem to, co było dla mnie najcenniejsze. Miłość. Przyjaźń. Radość. Nie mogę już dłużej znieść tego cierpienia”. Przełykając łzy, zaczął prosić Boga, żeby go zabrał do siebie.
Kilka miesięcy wcześniej żona powiedziała mu bez ogródek, że zakochała się w jego przyjacielu. I zażądała rozwodu. Nie chciała słuchać żadnych argumentów. Zgodził się, bo wiedział, że nikogo nie da się zmusić do miłości. Trudno mu jednak było pogodzić się ze stratą. Czuł, że ma złamane serce.
– Nigdzie nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca, nic mnie nie cieszyło, ciągle myślałem o żonie – wspomina. – Byłem w bardzo głębokiej depresji. Znajomi doradzili, żebym wyjechał na kilka tygodni na narty do Szwajcarii. Niestety, trafiłem na złą pogodę.
W hotelu ostrzegano go, że warunki narciarskie są trudne, żeby nie zbaczał ze szlaku. Ale on tylko wzruszył ramionami. Gdy kilka godzin później zjeżdżał w głębokim śniegu, nagle zobaczył szeroki przerębel w lodowcu. Poderwał narty do góry, aby go przeskoczyć. Nie całkiem się udało. Jedną zaczepił o krawędź ściany, ale drugą wisiał nad przepaścią. Gdyby but wysunął mu się z wiązania, spadłby kilkadziesiąt metrów w dół.
– Czas zwolnił, miałem bardzo jasne myśli – mówi Josef. – Zdałem sobie sprawę, że jestem o włos od śmierci. Skończyłoby się to moje nieznośne cierpienie. Ale wtedy nagle pomyślałem, że nie mogę już dłużej uciekać. Zacząłem szukać ratunku. I udało się, jakoś wyszedłem z opresji. Dzisiaj wiem, że to był rodzaj testu. Jestem pewny, że go zdałem. Dlaczego? Bo gdy wróciłem ze Szwajcarii do Niemiec, wszystko zaczęło się powoli układać.
www.iww.com.pl;
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.