Strona 3 z 3
– Wszystko, co dobre dla nas, jest w zasięgu naszych oczu, a nawet rąk – mówiła, pokazując, jak łatwo można zrobić konfitury z czarnego bzu albo dżem z zielonych orzechów (zapobiega bólom brzucha). Zajęła się też ziołową kosmetyką. Metodą prób i błędów odtwarzała to, co zostało już zapomniane, np. odżywcze pomadki do ust na bazie miodu, nagietka i rumianku, odmładzające kremy albo musujące tabletki do kąpieli. – Po takiej pieniącej się, pachnącej ziołami kąpieli każda kobieta czuje się jak Afrodyta – uśmiecha się Hanna.
Gdzie znalazła te magiczne przepisy? Najpierw próbowała ich szukać u starszych kobiet z okolicy. – Bywało, że nie pamiętały już niczego z tego, co przekazywały im babki i matki. Albo że nie chciały niczego zdradzić, traktując tę wiedzę jak skarb, którym nie chcą się dzielić – przyznaje ze smutkiem.
Z pomocą przyszła jej wtedy dawna pasja. Postanowiła odnaleźć podpowiedzi w historii. – Zawsze miałam w sobie żyłkę poszukiwacza i mola książkowego, uwielbiałam siedzieć z nosem w opasłych tomiskach, w zapomnianych opracowaniach, w nietkniętych od lat starych drukach – dopowiada.
Ta słabość do historii sprawiła, że Hanna spotkała ludzi, którzy z zapałem odtwarzali stare, słowiańskie i normańskie zwyczaje. Trafiła do Klubu Historycznego Hird i do prowadzonej przez nauczyciela z kieleckiego liceum słowiańsko-wikińskiej drużyny. I do niej dołączyła. Jako wiedźma. Szanowana, jak w pradziejach, ceniona na równi z wojami. – Bo wiedźma miała władzę i nad ludźmi, i nad demonami – wyjaśnia. – Ludzie wiedzieli, że tylko ona może od nich odgonić chorobę i śmierć. Teraz wojom ze swojej drużyny przygotowuje napary z ziół. Jednym na ból gardła, innym na dobry humor, jeszcze innym na odwagę. Wcześniej wypowiada kilka serdecznych zaklęć – by żyli długo i szczęśliwie.
reklama
Duchy wspierały od zawsze wiedźmę w magicznych rytuałach. A czasem, gdy się buntowały, ta wodziła je za nos, przekupywała darami. Wszystko dla dobra ludzi. Ale oni przestali wiedźmy poważać. Stały się niepotrzebne, uznano je za groźne, zaczęto je prześladować. – Bo ktoś kiedyś uznał, że znając tajemne znaki i rytuały, mogą innym zaszkodzić. Nie wiedzieć czemu, skoro to właśnie im zawdzięczano ciągłość tradycji, to właśnie ich wiedza zielarska, ich umiejętność oswajania natury przez kolejne stulecia decydowała o trwaniu całych społeczności – wyjaśnia Hanna.
Bo tak naprawdę to znacznie starsza od pisma wiedza o nas samych, o naszych korzeniach, praktykach i doświadczeniach, dzięki którym udało się nam przetrwać. I właśnie by ocalić od zapomnienia to, co najważniejsze, Hanna stała się wiedźmą. Po to, by zarażać innych wiedzą przodków. I życiem w zgodzie z naturą.
W szkole wrażliwości Że to potrzebne i ważne, przekonuje się ciągle podczas warsztatów zielarskich, zwłaszcza dla miejskich dzieci. Zaprasza je od wczesnej wiosny do późnej jesieni do zaprzyjaźnionej Szkoły Wrażliwości, nieopodal Bodzentyna. Nieraz bowiem widziała maluchy, które nie kojarzyły zielonej pietruszki z talerza z rośliną rosnącą na grządce, które nie chciały pić świeżego soku z marchwi, bo smakował nie tak, jak ten z butelki z supermarketu, które raził zapach prawdziwej mięty, bo różnił się od tego, którym pachnie guma do żucia.
Hanna przyznaje, że jest bardziej edukatorką niż znachorką. Chętnie doradzi, co zrobić w sytuacjach awaryjnych, jak zranienie, zatrucie, migrena czy nagły „skok” ciśnienia. Ale podobnie jak jej babka „szeptucha”, najwyżej ceni profilaktykę. – Zawsze i wszędzie staram się udowadniać, że zdrowie zaczyna się wtedy, gdy nauczymy się doceniać najprostsze dary natury. To nic trudnego. Przecież miętę możemy zrywać choćby z doniczki ustawionej przy oknie, jabłko z zaprzyjaźnionego sadu, cenne jagody znajdziemy w lesie.
– Dlaczego tak trudno nam wybrać się dziś do lasu? – zastanawia się. Wie, że miejscy ludzie jak palących pokrzyw boją się zabłądzenia w lesie. Bo nie wiedzą o nim nic, zupełnie nic. Jej syn Tomek w świętokrzyskiej puszczy naprawdę się kiedyś zagubił. Już jako dorosły mężczyzna. Mało tego! Po zapadnięciu zmierzchu, gdy ziemia zaczęła już zamarzać, skręcił w puszczy nogę. Zawiodła go technika – telefon stracił zasięg. A noc robiła się coraz zimniejsza. Hanna nigdy nie zapomni, jak półprzytomny wrócił do domu, z nogą jak bania, aż musiała przecinać but. A jednak dotarł...
Bo wziął do ust i przez chwilę ssał kilka nasion rośliny-trucizny, które w maleńkim stężeniu pomagają uśmierzyć ból. Więc to groźne i tajemnicze zielsko – tak myśli dziś Hanna – uratowało życie jej synowi. Bo kiedy był małym chłopcem, wędrował z mamą-wiedźmą po szlakach pełnych ziół, ale i tajemnic. Szlakach, które – to Hanna i wie, i czuje – wiedźmy przemierzały od zarania dziejów.
Sonia Jelska
fot. Paweł Rucki, shutterstock.com
dla zalogowanych użytkowników serwisu.