Kochać, czy mieć rację

Jeżeli nie jesteś szczęśliwy, to coś jest nie w porządku - mówi święty Franciszek, patron zakonu, do którego należy Justin Belitz, Amerykanin polskiego pochodzenia. Ten katolicki ksiądz z Indianapolis od prawie 40 lat prowadzi osobliwe poradnictwo: uczy być szczęśliwym.

Kochać, czy mieć rację Wykształcony teologicznie, filozoficznie i muzycznie, ze stopniami naukowymi w zanadrzu, potrafi rozmawiać i pracować z każdym: z księdzem, naukowcem i z młodzieżą. Jeździ po świecie i dzieli się z ludźmi swoją mądrością: był również w Polsce. Nie ukrywa, że lubi dobrze przekąsić, popić dobrym winem, miewa słabości i popełnia błędy. Ludzie go kochają, a z księżmi ma trochę na pieńku, bo czasy zmieniają się szybciej niż Kościół.

Marzenie pięciolatka

Urodził się w Omaha w stanie Nebraska, enklawie polonijnej, gdzie żyło się jak w wiosce: Polonusi mieli własne kościół, szkołę, sklepy... Jego ojciec nie umiał czytać, ale grał na 5 instrumentach i wszystkie jego dzieci, a było ich pięcioro, również grały na czym się dało, śpiewały i tańczyły. Muzykująca i wesoła rodzina Belitzów była atrakcją wesel, chrzcin, zabaw i przyjęć. Chociaż Justin tak kocha życie, jednak od małego chciał być księdzem. Poszedł do szkoły, gdy miał 5 lat. Prowadzące ją zakonnice zaprosiły raz księdza franciszkanina, który zapytał dzieci: kto z was chciałby być księdzem? Justin się zgłosił.

Od tego czasu siostry zatrudniały go do różnych prac kościelnych, był ministrantem. Szkołę średnią kończył u jezuitów. Po uniwersytecie w Chicago wstąpił do seminarium zakonu świętego Franciszka. - To była fabryka księży - wspomina. - Na dziesięć lat zamykały się za chłopcami drzwi, nie mieli kontaktu ze światem, tylko studia i religijne pieśni. Po tym czasie wychodził stamtąd ksiądz. Gdy Justin wyszedł i usłyszał Beatlesów, zwariował z radości. Seminarium nie zabiło w nim chęci do życia, chociaż później wielokrotnie będzie się mocował z więzami psychicznymi, którymi krępowano im mózgi. Walka z tym, co mu niepotrzebnie wbito do głowy i z własnymi słabościami sprawiła, że bardzo głęboko rozumie ludzi.

Magiczny notesik

Pierwszy ważną walkę ze sobą stoczył Justin jeszcze w seminarium. Był tam zakonnik, którego po prostu nie cierpiał. Trwało to kilka lat, aż raz pomyślał, że powinien coś z tym zrobić, bo jego dusza reaguje nie po chrześcijańsku. Wpadł na pewien pomysł: kupił mały notesik i postanowił, że będzie w nim zapisywał wszystkie dobre uczynki swojego wroga. Pierwszy raz zaczął mu się tak przyglądać, żeby koniecznie zobaczyć coś dobrego. Najpierw zapisał: otworzył mi drzwi i przepuścił. Potem, że wróg się do kogoś uśmiechnął. Takie drobiazgi, ale powoli ich przybywało. Minęło trochę czasu i Justin zauważył, że coraz mniej nienawidzi swojego wroga, właściwie nie jest on taki zły, wręcz że to sympatyczny chłopak. Aż zrodziła się z tego wielka przyjaźń.

- Czy to on się zmienił? - pyta. - Nie! To ja zmieniłem nastawienie! Nastawienie jest sumą moich myśli o sobie i o innych. Kiedy powiem: "On mnie rozgniewał", źle mówię. To ja pozwoliłem, żeby on mnie rozgniewał. Ja jestem właścicielem gniewu i mogę to zmienić. Gdybym czekał, aż on się zmieni, mógłbym czekać całe życie.
- To było moje najwspanialsze doświadczenie - powiada ksiądz. - Mogę teraz spokojnie ludziom mówić:

reklama
404 Not Found

Not Found

The requested URL was not found on this server.


Najbardziej wartościową rzeczą twojego życia jest to, co trudne.

Trudność trzeba pokonać, tak właśnie powstaje perła: małż otacza macicą perłową kamyk, który dostał się pod muszlę i rani ciało. Magiczny notesik poleca ksiądz skłóconym małżeństwom. Gdy przychodzi do niego zacietrzewiona para i każde wyrzuca z siebie złość na drugiego, wówczas Justin prosi, żeby kupili sobie notesiki. Żona i mąż przez tydzień muszą tam wpisywać nawet najdrobniejsze dobre uczynki drugiego. Wracają z notesami i Justin każe im na głos odczytywać zapiski. Mąż słucha, jak żona czyta: "Pomógł dzieciom w odrabianiu lekcji". "Pamiętał o imieninach mojej mamy". Potem mąż czyta: "Ugotowała moją ulubioną ogórkową". "Wyprasowała mi koszule". Długa lista drobiazgów. Justin zawsze obserwuje to samo: już w trakcie czytania ludzie się odprężają i najczęściej wychodzą od niego pogodzeni. Nic się nie stało, po prostu zauważyli u siebie trochę zalet i powiedzieli sobie kilka miłych słów. Oni się nie zmienili, zmieniło się ich nastawienie.

Jedyne prawo: kochaj

Najwięcej problemów wynika z tego, że ludzie nie kochają samych siebie. W zakonie nie uczą, jak siebie dowartościować, wręcz odwrotnie.
- Jak robaka trzeba było siebie traktować - wspomina. - Po całych dniach waliły się chłopy pięściami w pierś i niosło się po korytarzach mroczne: mea culpa... mea culpa... mea culpa... Co to ma wspólnego z duchowością? A popatrzcie na siebie: w każdym jakaś część was jest doskonała. Poszukajcie jej i pokochajcie ją. Gdy Jezus przyszedł na ziemię, wśród Żydów panowało tysiące praw. A on powiedział: niech będzie jedno prawo, prawo miłości. Kochaj Boga, kochaj siebie, kochaj sąsiada. Z tego prawa tylko dobre rzeczy wynikają. Gdy nie kochamy, przegrywamy. Ale sam nie jestem bez winy, raz pobłądziłem.

Justin przyjechał wtedy na wakacje do domu, a tu się dowiaduje, że ojciec został... świadkiem Jehowy.
- Tata wyciągnął Biblię i zaczął dowodzić, że smok w Apokalipsie to Kościół, papież jest antychrystem, a celibat jest przeciw naturze. Pomyślałem sobie, że tyle lat studiowałem grekę, łacinę, hebrajski, Biblię, a ojciec mnie tu będzie pouczał? I załadowałem teologiczną dubeltówkę, wypaliłem, zmiotło go z ziemi. Ojciec powiedział tylko: "To jest problem z wami, katolikami, że wiecie lepiej, jak interpretować" i zapadła ściana między nimi, na całe 10 lat.

Źródło: Wróżka nr 6/2001
Tagi:
Już w kioskach: 9/2025

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

Promocja wróżka