Na własnej skórze


By przekonać Amerykanów do ulepszonej wersji, zaaplikował ją sobie i swoim synom. To był dla Amerykanów wystarczający dowód, że szczepionka jest skuteczna i bezpieczna. Do 1962 roku skorzystała z niej ponad połowa mieszkańców USA do 40. roku życia. Dziś dzięki powszechnym szczepieniom polio uważa się za chorobę niemal całkiem wyeliminowaną.

Podobnie jak w zapomnienie odchodzą choroba wrzodowa i ogromne cierpienia dotkniętych nią ludzi. W 1984 roku w czasopiśmie medycznym „The Lancet" ukazała się praca Barry'ego J. Marshalla i J. Robina Warrena, którzy przekonywali, że przyczyną wrzodów żołądka i dwunastnicy jest bakteria Helicobacter pylori. Doszli do tego wniosku po tym, jak Marshall eksperymentował na sobie. Wypił bowiem próbkę zawierającą bakterie.

Doszło u niego do uszkodzenia śluzówki żołądka. Potem wyleczył się, zażywając antybiotyki i leki zmniejszające wydzielanie kwasu solnego. Dzięki jego odwadze dziś chorobę wrzodową leczymy antybiotykami. Szybko i skutecznie. W 2005 roku obaj uczeni dostali za swoje odkrycie Nagrodę Nobla.

Olej Lorenza

Biochemik Augusto Odone nagrody nigdy nie dostał, ale bez wątpienia powinien. Wynalazł bowiem lek hamujący postęp choroby zwanej adenoleukodystrofią, którą zdiagnozowano u jego syna Lorenzo. Organizm chłopca nie produkował ważnego enzymu, co powodowało, że w jego układzie nerwowym gromadziły się kwasy tłuszczowe. Wiadomo było, że Lorenzo wkrótce przestanie mówić, chodzić i poznawać najbliższych, a potem umrze.

reklama


Żaden lek na tę chorobę jednak nie istniał. Rodzice zaczęli więc szukać go sami. Testowali najróżniejsze związki chemiczne. Aż wreszcie odkryli, że substancją, która je neutralizuje, jest olej z kwasów oleinowego i erukowego. By mieć pewność, że preparat nie zaszkodzi synowi, Augusto najpierw wypróbował go na sobie, a potem na kilku osobach z rodziny. Wreszcie zaczął podawać chłopcu. Wkrótce, ku zdumieniu lekarzy, okazało się, że stężenie kwasów tłuszczowych w organizmie Lorenza unormowało się. Wówczas niezwykłym olejem zainteresowali się naukowcy. Wykazali w 2006 r., że preparat co prawda nie pozwala wyleczyć choroby, ale jej zapobiega. Hamuje bowiem uszkodzenia mózgu.

Narkotyczne urojenia

Albertowi Hofmannowi zawdzięczamy zaś odkrycie – zresztą zupełnie przypadkowe – psychoaktywnych właściwości LSD. Pewnego dnia uczony musiał przerwać pracę w laboratorium, bo doznał dziwnego uczucia niepokoju. Miał zawroty głowy, raziło go światło, a przed oczami widział „nieprzerwany strumień fantastycznych obrazów i niezwykłych kształtów".

Hofmann zdał sobie sprawę, że przyczyną tych dziwnych objawów musiał być jakiś zewnętrzny czynnik toksyczny. „Domyślałem się, że tą substancją musiało być LSD, z którą wtedy pracowałem" – wspomina Hofmann w swojej książce „LSD. Moje trudne dziecko". By się upewnić, postanowił przeprowadzić eksperyment na sobie. Rozpoczął serię doświadczeń, poczynając od najmniejszej dawki substancji, by sprawdzić, jaka ilość wywoła jakikolwiek efekt.

Poczuł zawroty głowy, był zaniepokojony, miał zaburzenia widzenia, oznaki paraliżu i chęć śmiania się przez cały czas. Po powrocie do domu sporządził taką notatkę: „Ostatnie słowa pisałem z wielkim trudem. Odtąd było już dla mnie jasne, że przyczyną niezwykłego przeżycia było LSD. Wiele wysiłku musiałem wkładać w to, by mówić z sensem". Trzy dni po tym eksperymencie spróbował raz jeszcze. Tym razem zażył większą dawkę.

To, czego wówczas doświadczył, określił jako straszną podróż. „Substancja, z którą chciałem eksperymentować, wzięła mnie we władanie. Przepełniał mnie wszechogarniający strach, że zwariuję. Zostałem przeniesiony do innego świata, w inny czas" – wspomina. Bał się, że w tym świecie już pozostanie. Doszedł jednak do siebie i dalej badał właściwości LSD. Miał nadzieję, że związek ten zrewolucjonizuje psychiatrię, zwłaszcza leczenie schizofrenii. Tak się jednak nie stało. W wielu krajach LSD zostało uznane za nieprzydatne w medycynie, groźne dla zdrowia i nielegalne.

Niewiele też brakowało, by ofiarą swoich eksperymentów padł Carl Scheele, sławny chemik szwedzki. „Miał on zwyczaj smakowania badanych związków chemicznych i opisywania swych wrażeń. Wiele z tych substancji było silnymi truciznami. Na przykład cyjanek wodoru, którego smak opisał jako „słodkawy, wywołujący ciepło w ustach, ale skłaniający do kaszlu". „Trudno zrozumieć – pisze Andrzej Kajetan Wróblewski w książce »Uczeni w anegdocie« – jak to się stało, że nie przypłacił życiem tego doświadczenia". I nie on jeden.

Dorota Reinisch
fot. fotochannels, shutterstock

Źródło: Wróżka nr 6/2014
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

Promocja wróżka