Niepokonana

Po prostu najlepszaPo prostu najlepsza

Tina nie wiedziała nic o buddyzmie. Po latach wyzna, że zetknięcie z nową religią okazało się tym, czego wówczas najbardziej potrzebowała. Zaczęła czytać, rozmyślać. Kilka miesięcy później poczuła się na tyle silna, by podjąć decyzję. Odeszła od męża, zażądała rozwodu. Myślała, że to koniec dramatycznej historii, ale walka o wyzwolenie dopiero się zaczynała i miała trwać niemal trzy lata, przynosząc wciąż nowe upokorzenia. Ike wyciągnął dokumenty, które lekkomyślnie podpisała wraz z aktem ślubu. Teraz stały się podstawą do pozbawienia jej wszelkich praw do wspólnego majątku. Jak wspominała, po 16 latach małżeństwa zostały jej 63 centy. Rozjuszony mąż zażądał nawet zakazu używania przez Tinę jego nazwiska.
– Zobaczymy, czego dokonasz jako Mea Bullock! – wykrzykiwał.

To była jedyna rzecz, której sąd mu odmówił. Po rozwodzie jego była żona mogła nadal występować jako Tina Turner. Tyle że do rozpoczęcia kariery solowej potrzeba pieniędzy, menedżerów, kompozytorów, a ona nie miała nic. Nastroju nie poprawiał też wiek – zbliżała się do czterdziestki, co w świecie show-businessu stanowi wątpliwy atut. Popadała w depresję, dręczyły ją myśli samobójcze. W utrzymaniu resztek równowagi psychicznej pomagały jej praktyki buddyjskie. Nauczyła się medytacji, mantr, technik panowania nad emocjami. I powoli – tak jak uczył Nichiren – szala zaczęła się przechylać na lepszą stronę.

Tina zmieniła styl i wizerunek sceniczny, jej znakiem firmowym stała się bujna lwia grzywa, minispódniczki i mocny, chropawy głos. Gdy w roku 1984 zaśpiewała „Private dancer” (Prywatną tancerkę) – wyznanie kobiety, która marząc o szczęśliwej rodzinie, oddaje się za pieniądze przypadkowym facetom, podbiła świat. Pozycję megagwiazdy ugruntowała występem w głośnym filmie „Mad Max”, w którym nie tylko zagrała jedną z głównych ról, ale wyśpiewała pamiętne słowa: „Nie potrzebujemy innego bohatera”. Kropkę nad „i” postawiła, oznajmiając w kolejnym hicie, że jest „Simply the best” – „Po prostu najlepsza”. I była. Na jej koncert w Brazylii sprzedano 184 tysięcy biletów, co odnotowała „Księga rekordów Guinnessa”. Nigdy wcześniej występ pojedynczego artysty nie przyciągnął tak licznej widowni.

Od Rio de Janeiro po Tokio tłumy fanów chciały zobaczyć na żywo artystkę, obwołaną nowym symbolem seksu. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że została nim kobieta… 45-letnia. Jeśli wiara czyni cuda, to kariera Tiny Turner jest tego najlepszym dowodem.

reklama

Drogi mistrza Nichiren

W powszechnym przekonaniu buddysta to człowiek, który stroni od blichtru tego świata i w skupieniu szuka drogi do oświecenia. Dlatego nie brak sceptyków, którzy powątpiewają w szczerość duchowej przemiany piosenkarki będącej całkowitym przeciwieństwem wyciszonej mniszki. Jednak jak każda religia, również buddyzm ma wiele nurtów. Nichiren należy do bardziej oryginalnych.

Jego założyciel żył w Japonii w XIII wieku. Po wielu latach nauki, rozmyślań, medytacji doznał oświecenia i zaczął głosić rewolucyjne poglądy. Przekonywał, że „prawdziwy Budda był zwykłym człowiekiem, a zwykły człowiek może stać się prawdziwym Buddą”. By osiągnąć ten stan, nie trzeba porzucać dotychczasowego trybu życia i zmieniać się w ascetę. Wręcz przeciwnie, należy pozostać wśród ludzi, by pomagać im w odkrywaniu ukrytej w każdym człowieku natury Buddy. Czyli zachowywać się tak, jak Valerie Bishop wobec Tiny Turner.

Mistrz Nichiren wyjaśnił także, czym jest owa natura Buddy. W największym uproszczeniu to stan wewnętrznego pokoju oraz poczucie pełnej harmonii z otoczeniem i samym sobą. Każdy ma w sobie potencjał pozwalający je osiągnąć, ale nie każdy to potrafi. Nichiren wskazywał dwie drogi prowadzące do celu. Pierwszą jest medytacja wsparta wielokrotnym wypowiadaniem formuły „Nam-Myoho-Renge-Kyo”, co można przetłumaczyć jako „praktyka – prawo – kwiat lotosu – pełnia”. Tajemnica nie kryje się jednak w znaczeniu słów, lecz w powtarzaniu ich tak długo, aż myśli oderwą się od wszelkich problemów codzienności i człowiek pogrąży się w medytacyjnym transie.

Tina Turner niechętnie opowiada o swym życiu prywatnym po rozwodzie, ale nie dotyczy to buddyzmu. Pozwoliła nawet, by w nakręconym na podstawie jej autobiografii filmie fabularnym „Tina”, grająca ją aktorka medytowała i mantrowała. Bo dzięki tym praktykom, w najtrudniejszym momencie życia odzyskała spokój i mogła wejść na drugą drogę wskazaną przez Nichirena. Drogę prowadzącą do oświecenia, ale rozumianego inaczej niż w głównych szkołach buddyzmu.

Japoński mędrzec nie uważał go za doznanie mistyczne, niedostępne dla zwykłych śmiertelników. W jego ujęciu oświecenie to stan, który człowiek osiąga, gdy odkryje drzemiące w nim możliwości, zaufa sobie i nabierze pewności, że to, co robi, jest dobre. Nie ma jednego wzorca dla wszystkich, każdy musi osobiście zrozumieć sens własnego istnienia i żyć z nim w zgodzie. Równie dobrze może to być wyrzeczenie i asceza, jak codzienna praca czy zaspokajanie wielkich ambicji. Przekładając filozoficzne pojęcia na język potoczny, można powiedzieć, że oświecenie według Nichirena Daishonina to po prostu poczucie szczęścia. I kiedy Tina mówi w wywiadach: „Jestem szczęśliwą kobietą”, nie jest tylko informacja o jej samopoczuciu, ale swoiste wyznanie wiary.

Kobieta szczęśliwa

– Nigdy nie zamierzałam spędzić całego życia na scenie – tłumaczyła reporterowi dziennika „Chicago Sun-Times” po złamaniu kolejnej zapowiedzi o ostatecznym zakończeniu kariery. – Chciałam się wreszcie nacieszyć codziennością, bez ciągłych przeprowadzek z hotelu do hotelu i tłumu dziennikarzy śledzących każdy mój krok. Ukryła się przed nimi w swych rezydencjach w Szwajcarii i Francji. Od czasu do czasu pojawiała się na pokazach mody i wielkich imprezach muzycznych. Wszędzie słyszała namowy, by dała jeszcze choć jeden występ. Sił jej nie brakowało, więc ulegała. Przed ostatnim powrotem wytrzymała jednak aż osiem lat, od pamiętnego koncertu w Sopocie, w roku 2000.

Tym razem do zmiany zdania skłoniła ją rozmowa z największą gwiazdą włoskiego kina Sophią Loren. Obie panie spotkały się w Mediolanie, na pokazie kolekcji mody Armaniego. Loren, być może przed grzeczność, powiedziała, że chętnie zobaczyłaby ją na estradzie. Gdy usłyszała, że Tina od dawna nie występuje, powiedziała z wyrzutem: „Dostałaś dar, którego nie wolno marnować. Talent ma się po to, by się nim dzielić. Wracaj do pracy”. Z pewnością nie był to jedyny argument. Swoją rolę odegrały też olbrzymie honoraria i nigdy nieopuszczające prawdziwych artystów pragnienie sprawdzenia, czy ich sztuka wciąż przemawia do wielbicieli. W przypadku Tiny Turner nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Bilety na koncerty rozchodziły się w mgnieniu oka, na czarnym rynku kosztowały ponad półtora tysiąca dolarów. „Babcia rocka znów triumfuje” – pisały gazety. Czy to jednak właściwe określenie?

Od niemal ćwierć wieku życiowym partnerem Tiny jest przystojny, młodszy o 16 lat niemiecki producent muzyczny Erwin Bach. W przywołanym na wstępie wywiadzie telewizyjnym Oprah Winfrey poprosiła ją o dokładniejsze wyjaśnienie, na co przeznacza wymienione „w zasadzie raz, dwa, trzy, cztery…” cztery godziny przyjemności.
– Na seks – odpowiedziała zbliżająca się do siedemdziesiątki szczęśliwa kobieta, po czym z rozbrajającym uśmiechem dodała: – Oczywiście żartowałam… Ani Oprah Winfrey, ani goście w studio nie wyglądali na przekonanych tym sprostowaniem.


Kazimierz Pytko

fot.: East News, Medium



Piosenki, które Tina Turner nagrała w duecie ze swym pierwszym mężem Ike’em Turnerem, przyniosły jej sławę i pieniądze. Gdy w 1978 roku rozwiedli się, straciła wszystko.
Na szczyty list przebojów udało jej się wrócić dopiero po kilku latach, był to jednak powrót w wielkim stylu. Nowe piosenki „Private Dancer” i „What's love got to do with it”, stały się rockowymi klasykami, a ona gwiazdą pierwszej wielkości.

Źródło: Wróżka nr 2/2009
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

Promocja wróżka