Strona 3 z 3
Człowiek, któremu kłaniają się drogi
Gdy miał dość szałasu, znów ruszał w Polskę. Hermesem został właśnie podczas jednej z takich wypraw. Wraz z przyjaciółmi trafił stopem za Poznań, na kompletne pustkowie. Znajomi poczuli się niepewnie. Wokół była tylko pustka i jedna jabłoń. Co dalej? Lech podszedł do drzewa, zerwał jabłko, zjadł owoc, po czym dla żartu oznajmił, że posiadł już odpowiednią wiedzę. – Za chwilę pustkowie nie będzie już pustkowiem, bo drogą przybędzie do nas błękitne auto i nas stąd zabierze – powiedział. Nie minęła nawet minuta, gdy na bitym dukcie pojawiła się niebieska furgonetka. – Oto człowiek, któremu kłaniają się drogi – zauważył jeden ze współwędrowców. – To więcej niż człowiek – dodał kolejny. – To bóg wszelkich szlaków, Hermes.
Faktem jest, że Lech wędrował po Polsce tak, jakby miał przyczepione do nóg skrzydlate buty. Jak grecki bóg. Choć sam najbardziej lubił chodzić boso. A potem zakochał się w kobiecie. Zresztą nie tylko raz i nie w jednej. – Dla miłości i wyłącznie dla niej byłem w stanie zrezygnować z wędrowania – przyznaje. Zamiast ruszyć na Mazury, stanął pewnego dnia pod Bramą Floriańską w Krakowie. I to na ładnych parę lat. Zagranicznym turystom sprzedawał obrazy swoich kolegów. Bywały lata, że zarabiał krocie.– Bywałem prawie bogatym człowiekiem – wyznaje.
Ale kobiety od niego odchodziły. – Rzucały mnie w najmniej oczekiwanym momencie. Może – zastanawia się przez chwilę – nie spełniałem ich oczekiwań? Może byłem dla nich za bardzo „tu i teraz”. Pewnie wolały być z kimś, kto potrafi myśleć też o przyszłości?
reklama
Starzy przyjaciele też się powoli wykruszali. Ci z dobrych domów wracali do swoich dużych miast, kończyli studia, zaczynali robić kariery, dorabiać się małej, a czasem i dużej stabilizacji. Ideały, w które wierzyli, zaczęły blaknąć. – Nawet ich rozumiem, nie mam pretensji, bo życie bez posiadania jest trudne. Nie wszyscy potrafią w nim wytrwać – przyznaje Lech Krzewicki. On przecież także czasem łamał swoje zasady. Z miłości do kobiety kupił kiedyś nawet w Bieszczadach ziemię. Chciał się zakorzenić. I tak jak kiedyś sobie wymarzył, ściągnął w Bieszczady konie. Miał zresztą jeszcze jeden powód, żeby to zrobić. Kilka miesięcy wcześniej przydarzył mu się wypadek samochodowy.
Wierny jak Dumka Z dachowania cudem wyszedł prawie bez szwanku. Prawie, bo wysiadł mu kręgosłup. Znajomy lekarz zalecił mu hipoterapię. Założył więc małą stadninę. Bardzo szybko i chętnie zaczęli przybywać do niej mieszczuchy spragnieni adrenaliny i wyjątkowych wrażeń. Często dawni koledzy. Hermes zapewniał im wyjątkowo ostrą jazdę po bieszczadzkich górskich wertepach. Prawdziwą szkołę przetrwania. Szło mu całkiem nieźle. Stadnina rozrastała się. Tylko jednego konia, klacz rasy konik polski, miał Hermes zupełnie z przypadku. Dumkę spotkał podczas jednej z leśnych wypraw, błąkała się między drzewami. Choć ją próbował przepędzić, poszła za nim, jakby go znała od dawna. Próbował też odnaleźć jej właściciela – na próżno. Była bezpańska, wolna. Ale wolna być nie chciała.
Tymczasem partnerka Hermesa, ostatnia jak dotąd w jego życiu, z dnia na dzień wyjechała z Bieszczad. Nie chciała mieszkać w pustym domu. W akcie rozpaczy postanowił oddać w dobre ręce wszystkie swoje konie. Pożegnał się z nimi z bólem serca. I tylko Dumki nie mógł wtedy znaleźć. Przepadła jak kamień w wodę. Zjawiła się dopiero wtedy, gdy inne konie odjechały. – Tłumaczyłem jej, że nie mogę dłużej jej trzymać. Kilka razy zresztą oddawałem ją ze łzami w oczach. Za każdym razem jednak wracała. Uparta kobyła. Uparta i wierna.

Doszedł więc do wniosku, że dla Dumki zmieni swoje plany i zostanie w Bieszczadach. I wtedy spalił mu się dom. Nie miał pieniędzy na nowy. Siadł więc na Dumkę i znów przemierzał Polskę wzdłuż i wszerz. Jak dawniej spał w szałasach lub pod gołym niebem. A w zimie znajdował jakiś kąt dla siebie i dla Dumki. Rok temu dotarli do Krakowa. Wtedy na świecie pojawił się Konik. Syn klaczy.
– Wiedziałem, że dla mnie oznacza to kres wędrówki. Przynajmniej na jakiś czas. Konik musi mieć bazę, dopóki całkiem nie dorośnie – mówi Hermes.
Znalazł w końcu miejsce dla całej trójki. Kawałek ziemi tuż pod opactwem benedyktynów w Tyńcu, nieopodal Wisły. Właściciel terenu nie protestował, gdy Hermes budował wiatę dla koni i urządzał się w zrujnowanej chałupie, pamiętającej jeszcze zabory. Co niedziela przemierza więc teraz na swojej klaczy kolejne krakowskie ulice. Od strony Tyńca, przez Planty, Bramę Floriańską dociera do celu, na Rynek Główny. Czasem wystarczy kilka godzin przechadzki po zabytkowym placu, by do kieszeni Hermesa wpadło parę groszy na siano, na jedzenie, na cukier dla Konika.
– Dla zwierząt na strawę zawsze znajdzie się kilka złotych. A sobie mogę zrobić zupę z pokrzyw – uśmiecha się. Nawet jeśli bywa głodny, nie zamieniłby swojego życia na inne. Chce być tak wierny sobie i uparty jak Dumka. A odkąd stał się hipisem, wegetarianinem i pacyfistą, nigdy siebie nie zdradził. – Ktoś powie: głupi i naiwny starzec, a ja wciąż wierzę, że może istnieć świat bez wojen, pełen miłości – mówi. Wie, iż nadejdzie czas, gdy znów, jak prawdziwy hipis, nie szkodzi, że już stary i siwy, ruszy w drogę. Bo droga to jego wybór, to jego wolność i wiatr we włosach. Niech tylko Konik podrośnie.
Sonia Jelska
fot. Bogdan Krężel
dla zalogowanych użytkowników serwisu.